life on top s01e01 sister act hd full episode https://anyxvideos.com xxx school girls porno fututa de nu hot sexo con https://www.xnxxflex.com rani hot bangali heroine xvideos-in.com sex cinema bhavana

Knut Hamsun: Spotkanie z Bogiem

Promuj nasz portal - udostępnij wpis!

Myśl o Bogu zajęła mnie znowu. Uznałem, że bardzo źle czynił, wchodząc mi w drogę, ile razy starałem się o zajęcie, i niwecząc wszystko, mimo że szło przecież jeno o chleb powszedni. Zauważyłem dobrze, że ile razy głodowałem dłużej, mózg mi niejako wypływał z głowy i w czaszce czyniła się próżnia. Głowa była lekka, nie czułem jej całkiem, znikał ciężar z ramion, zaś oczy, gdym na kogoś patrzył, rozwierały się zbyt szeroko.

Siedząc na ławce, dumałem o wszystkim, coraz to bardziej rozgoryczony udręką, zadawaną mi przez Boga. Obrał złą metodę, jeśli sądził, że mnie w ten sposób pociągnie ku sobie i uczyni lepszym. Patrząc w niebo przez łzy buntu, powtórzyłem to cicho, a dobitnie, by wiedział raz na zawsze. Przyszły mi na myśl szczątki wiary dziecięcej, rytm Biblii rozdzwonił się w głowie, rozmawiałem sam z sobą półgłosem i przechyliłem drwiąco na bok głowę. Po cóż miałbym się troszczyć o żarcie i picie oraz o to, w co oblekę ów wór z molami, zwany ciałem, skoro mam Ojca w niebie, który opiekuje się mną zarówno jak wróblami i czyni mi łaskę, dotykając mnie swoim palcem? Ów palec boski, wetknięty z lekka w sieć moich nerwów, wywołał pewien nieład w drutach. Potem Bóg wyjął palec i oto zostały na nim drobniutkie niteczki nerwów. Po owym palcu została dziura, została rana w mózgu po palcu boskiej opatrzności. Uczyniwszy to, Ojciec niebieski pozwolił mi odejść, nie dotykał mnie już i nie uczynił mi nic złego. Poszedłem sobie spokojnie z ową dziurą pewny, że Pan, który jest Bogiem na wieki wieków, nie uczyni mi nic złego…

Wiatr przyniósł kilka akordów muzycznych z Gaju Studenckiego, minęła tedy druga. Dobyłem papier, chcąc pisać. Jednocześnie wypadła mi z kieszeni książeczka abonamentowa golarza. Policzyłem kartki — było jeszcze sześć. — Dzięki Bogu — powiedziałem bezwiednie — będę mógł golić się jeszcze przez pewien czas i wyglądać porządnie! — Zaraz wpadłem w weselszy nastrój wobec posiadania czegoś takiego, starannie wygładziłem kartki i schowałem książeczkę. Ale pisać nie byłem w stanie. Po kilku wierszach ustałem, nie przychodziło mi nic do głowy, myśli były gdzie indziej, nie mogłem się zdobyć na żaden konkretny wysiłek. Wszystko oddziaływało na mnie i rozpraszało, odbierałem ustawicznie coraz to inne wrażenia.

Na papierze siadały muchy lub małe komary i przeszkadzały. Dmuchałem coraz to mocniej, ale bez skutku. Takie małe bestie zapierają się zawsze, robią się ciężkie i walczą z podmuchem, tak że im się wyginają cienkie nożęta. Nie podobna ich usunąć, bo zawsze znajdą punkt oparcia dla niedostrzegalnych pazurków na przecinku czy chropowatej powierzchni papieru i siedzą niewzruszalnie, dopóki nie uznają za właściwe pójść sobie gdzie indziej. Przez pewien czas byłem zajęty obserwowaniem owych potworków. Siedziałem, skrzyżowawszy nogi. Nagle od strony kwietników doleciało kilka wysokich tonów klarnetowych, a myśli me skierowały się w inną stronę. Zmartwiony niemożnością pisania, schowałem papier i oparłem się o poręcz ławki. W tej chwili odzyskałem bystrość myśli, mogłem bez znużenia śledzić każdy problem do końca. Spoglądając po piersiach i nogach, dostrzegłem rytmiczne ich drgania za każdym uderzeniem pulsu. Podniosłem się trochę i doznałem nagle najdziwniejszego wrażenia, jakiem przeżywał kiedykolwiek. Nerwy me doznały wstrząsu, jakby w nie uderzyła kaskada światła. Dostrzegłem trzewiki i wydały mi się dobrymi znajomymi. Poczułem, że odnajduję straconą cząstkę własnego ja, świadomość odzyskanego samopoznania przenika me zmysły, napływają mi łzy do oczu, a od trzewików płynie coś niby fala szeleszczącego wiewu. — Słabość!… — powiadam sobie twardo i zaciskam pięści… — Słabość! — Nazwałem się głupcem i z powodu tych uczuć z całą świadomością drwiłem z siebie, przemawiałem surowo i rozumnie i zaciskałem oczy, by zdusić łzy. Jakbym nie widział dotąd własnych trzewików, zacząłem studiować ich wygląd, mimikę przy poruszaniu stopy, kształt, zniszczone wierzchy i zauważyłem, że fałdy oraz białe szwy nadają im pewien wyraz i fizjonomię. Coś z mego ja przeszło w te trzewiki, coś zwróciło się przeciw memu ja, była to jednak cząstka mnie samego…

Siedziałem igrając przez pewien czas z tymi spostrzeżeniami. Nadszedł mały stary człowieczek i zajął drugi koniec ławki. Siadając sapnął kilka razy i powiedział:

— Tak… tak… tak… tak… tak… tak jest!

Na dźwięk jego głosu wicher jakiś wymiótł mi wszystko z głowy, porzuciłem trzewiki i doznałem wrażenia, że moje dotychczasowe pomieszanie datuje się od bardzo dawna, sprzed roku czy dwu, tak iż znika z pamięci. Siadłem prosto i przyjrzałem się starcowi.

Nic mnie nie obchodził, nic a nic! Trzymał w ręce gazetę obróconą ogłoszeniami na zewnątrz, a w gazecie było coś zapakowane. Zaciekawiony, nie mogłem oderwać oczu od gazety i wpadła mi szalona myśl, że owa gazeta mogła być jedyną w swoim rodzaju, nie znano czegoś podobnego na świecie… Poruszyłem się niespokojnie. Ciekawość poddała mi przypuszczenie, że mogą tam być dokumenty lub niebezpieczne akta, skradzione w archiwum. Zamajaczył mi jakiś tajemny traktat… sprzysiężenie…

Staruszek siedział cicho i dumał. Czemuż to nie trzymał jak wszyscy gazety tytułem na wierzch? Czyż to był podstęp? Zdawało się, jakby za nic w świecie nie chciał wypuścić pakunku z dłoni ani powierzyć nawet własnej kieszeni. Byłbym się założył o własną głowę, że w tym coś jest.

Patrzyłem w powietrze, doznając wielkiego pomieszania, gdyż nie sposób było przeniknąć tej mistycznej sprawy. Przeszukałem kieszenie, chcąc dać coś staruszkowi i przy tej okazji wszcząć rozmowę. Dobyłem książeczkę z abonamentem golarza, ale schowałem ją z powrotem. Nagle zdobyłem się na krańcową bezczelność, uderzyłem po pustej kieszeni na piersiach i rzekłem:

— Czy mogę panu służyć papierosem?

O nie… podziękował… nie palił, musiał zaprzestać dla oszczędzania oczu… był niemal ślepy… W każdym razie jednak dziękował nader uprzejmie.

Spytałem, czy od dawna cierpi na oczy. Pewnie nie może czytać… nawet dzienników?

Niestety, nawet dzienników!

Spojrzał na mnie. Chore oczy były powleczone białawą skórką, wyglądały szklisto i czyniły bardzo niemiłe wrażenie.

— Pan nietutejszy? — spytał.

— Tak! — odparłem i zadałem pytanie, czy może przeczytać bodaj tytuł dziennika trzymanego w ręce.

— Z trudem. Zresztą zaraz spostrzegłem, że pan cudzoziemiec, po akcencie mowy. Słuch posiadam doskonały i nocą, gdy wszyscy śpią, słyszę przez ściany oddechy ludzi… Ale coś chciałem rzec… Gdzie pan mieszka?

Od razu w mojej głowie zarysowało się kłamstwo. Łgałem bezwiednie, bez zamiaru ani ubocznej myśli.

— Na placu św. Olafa, numer 2.

— Doprawdy? — Staruszek znał każdy kamień bruku tego placu. — Jest tam studnia, kilka słupów z latarniami, drzewo… — pamiętał każdy szczegół. — Jakiż jest numer pańskiego mieszkania?

Chciałem skończyć i wstałem podniecony żądzą zobaczenia tytułu gazety. Tajemnica musiała być odkryta za wszelką cenę.

— Jeśli pan nie może czytać, dlaczegóż tedy…

— Numer drugi?… — rzekł, nie dostrzegając mego niepokoju. — Znałem swego czasu wszystkich mieszkańców tego domu. Jakże się zwie gospodarz pański?

Zmyśliłem na poczekaniu jakieś nazwisko, chcąc się go pozbyć, i wyrzuciłem je dla zaspokojenia dręczyciela.

— Happolati! — powiedziałem.

— Happolati… tak! — rzekł, kiwając głową i nie tracąc ani jednej sylaby trudnego słowa.

Spojrzałem zdumiony. Siedział poważny, zadumany. Ledwo wyrzekłem głupie nazwisko, staruszek zaspokoił się nim, jakby je znał dobrze. Położył pakiet na ławce, a mnie przebiegł dreszcz ciekawości. Dostrzegłem na gazecie kilka tłustych plam.

— Czy pański gospodarz jest żeglarzem? — spytał bez cienia ironii. — Zdaje mi się, słyszałem, jakoby był żeglarzem.

— Żeglarzem? Ach… pan ma pewnie na myśli brata? Tu idzie o pana J. A. Happolati, agenta handlowego.

Myślałem, że na tym będzie koniec, ale dziwny staruszek przystał na wszystko.

— Słyszałem, że to ma być dzielny człowiek! — rzekł ostrożnie.

— O, zaiste spryciarz zeń wielki, kupiec zawołany, pośredniczy w eksporcie porzeczek do Chin, piór i pierza rosyjskiego, handluje skórą, masą drzewną, atramentem…

— He… he… he… do diaska! — przerwał mi, rozweselony. Rzecz zaczynała być ciekawa.

Porwany sytuacją łgałem coraz to bardziej, stwarzając różne cudactwa. Siadłem, zapominając o gazecie i tajnych dokumentach. Łatwowierność staruszka rozzuchwalała mnie. Postanowiłem obełgać go bezlitośnie i w sposób niedościgniony przepędzić gdzie pieprz rośnie.

Spytałem, czy słyszał o elektrycznym śpiewniku, wynalezionym przez Happolatiego.

— Co? Elekt…?

— Tak! Śpiewnik o elektrycznych, świecących literach. Jest to przedsięwzięcie genialne. Miliony koron kapitału obrotowego, własne odlewnie, drukarnie w pełnym biegu, tłum mechaników… coś około siedmiuset osób, tak słyszałem…

— Tak… tak… — zgodził się starzec cichym głosem. Nie rzekł nic ponadto. Wierzył w każde me słowo, ale nie dziwił się wcale. Byłem rozczarowany, bo chciałem go obezwładnić szalonymi pomysłami.

Powiedziałem jeszcze kilka desperackich blag, hazardując na oślep. Szepnąłem, że Happolati był przez dziewięć lat ministrem w Persji.

— Pan pewnie nie docenia moich słów — dodałem. — Być ministrem w Persji to znacznie więcej niźli tutaj królem, to coś, o ile pan wie, jak być sułtanem. Ale Happolati dał wszystkiemu radę i nie potknął się ani razu.

Potem powiedziałem mu o Ylajali, córce Happolatiego, księżniczce, bogini, posiadającej trzysta niewolnic, spoczywającej na łożu usłanym żółtymi różami, zaręczając, że istoty równie pięknej nie ma na świecie. Niech mnie Bóg skarze, jeślim widział coś podobnego w życiu.

— Hm… tak jest piękna? — rzekł starzec z roztargnieniem i zapatrzył się w ziemię.

— Piękna? Ha… urocza, słodka jak grzech. Powieki niby surowy jedwab, ramiona bursztynowe. Spojrzenie jej to pocałunek, a głos przenika w serce niby prąd żaru wina! Jest po prostu zjawą niebiańską, zaręczam, postacią z baśni!

— Tak… tak… — rzekł staruszek, trochę oszołomiony.

Spokój ten zaczął mnie nudzić. Własne słowa podnieciły mnie, tak że mówiłem całkiem serio. Znikły mi z myśli skradzione dokumenty i tajny traktat z tym czy innym obcym mocarstwem. Płaski pakiet leżał pomiędzy nami na ławce, ja zaś nie doznawałem wcale ochoty obejrzenia go. Zajęły mnie własne myśli, miałem przed oczyma dziwne zjawy, krew uderzała mi do głowy, śmiałem się w głos.

Staruszek chciał widać odejść. Macał wkoło siebie, potem zaś spytał, by nie urwać zbyt nagle.

— Podobno ten Happolati posiada rozległe dobra?

Jakże mógł ślepy, nieznośny karzeł posługiwać się zmyślonym przeze mnie nazwiskiem, tak jakby było rzeczywiste i widniało na każdym z kramów miasta? Nie potknął się o żadną sylabę, nie zapomniał litery. Nazwisko to wżarło się w jego mózg i momentalnie zapuściło korzenie. Byłem rozgniewany i rozgoryczony na tego człowieka, którego nic nie wyprowadzało z równowagi i nie czyniło podejrzliwym.

— Nic o tym nie wiem! — zawołałem z wściekłością. — Wiedz pan tylko raz na zawsze, że zwie się wedle początkowych liter Jan Arendt Happolati!

— Jan Arendt Happolati… — powtórzył, zdziwiony mą gwałtownością, i umilkł.

— Powinien by pan zobaczyć jego żonę! — krzyknąłem groźnie. — Nie ma chyba grubszej… Pan myśli zapewne, że nie jest znowu tak gruba?… Ha?

— Czemuż by nie? Wierzę. Człowiek jak on…

Odpowiedział łagodnie, jakby się bał sprzeciwić i pobudzać mnie do gniewu.

— Do diabła! — wrzasnąłem w końcu. — Czyż sądzisz, człecze, że siedzę tu i okłamuję cię? Sądzisz pewnie, że nie ma wcale żadnego Happolatiego na świecie. Nie widziałem dotąd tak bezczelnego i złośliwego starca. Co to za szatan cię opętał? Myślisz pewnie też, że masz przed sobą nędzarza w ostatniej odzieży, nieposiadającego papierośnicy napełnionej po brzegi? Nie przywykłem do takiego traktowania i niech pan sobie zanotuje raz na zawsze, że nie pozwolę nikomu na świecie, by mi ubliżał tak zuchwale!

Starzec wstał i otwarłszy usta, słuchał moich szaleńczych słów. Gdym skończył, porwał swój pakiet i odszedł prędko, pobiegł niemal drogą małymi, starczymi kroczkami.

Zostałem na miejscu i patrzyłem na plecy odchodzącego, które zdawały się zniżać i opadać. Nie wiem czemu, ale nabrałem przekonania, że nie widziałem jeszcze równie nieuczciwych i zbrodniczych wprost pleców, toteż nie żal mi było, żem sklął przed odejściem tego człowieka…

Dzień się chylił, słońce zstępowało, pośród drzew zaczął szeleścić wiatr, a piastunki zgrupowane opodal, obok bariery, zaczęły toczyć wózki w stronę domu. Wzburzenie moje opadało coraz bardziej, byłem teraz spokojny i śpiący. Chleb spożyty obficie przestał mi dokuczać. W doskonałym nastroju rozparty na ławce zamknąłem oczy, zacząłem drzemać i już zasypiałem na dobre, gdy nagle uczułem na ramieniu dotknięcie strażnika parkowego i posłyszałem słowa:

— Tu spać nie wolno…

— Ach… prawda! — zawołałem, wstając. Od razu uświadomiłem sobie fatalne położenie. Trzeba było koniecznie coś wymyślić, jąć

się czegoś. Nie udało mi się znaleźć zajęcia. Polecenia, jakie mi dano, postarzały się już, zresztą nie pochodziły od osób wybitnych, nie miały więc wielkiego znaczenia. Przy tym ustawiczne odmowy w ciągu lata odebrały mi męstwo. Tymczasem czynsz zalegał i musiałem znaleźć jakąś radę. Mniejsza o resztę.

Bezwiednie dobyłem papier i zacząłem wypisywać datę roku 1848 we wszystkich rogach, pośrodku i na ukos. Ach, gdybyż to myśl jakaś zjawiła się nagle! Zdarzało się przecież nie raz, że niespodzianie nawiedzały mnie, mogłem świetnie szkicować całe ustępy. Siedząc na ławce, wypisywałem całymi tuzinami rok 1848 i czekałem na jakąś możliwą do zużytkowania myśl. Przelatywało mi ich mnóstwo przez głowę, ale były do niczego, przy tym zapadający mrok zasmucił mnie i uczynił sentymentalnym. Jesień nadchodziła i zaczęła obezwładniać wszystko. Pierwszy cios padł na muchy i drobne owady. Pod drzewami w krzakach szeleści i szumi niespokojne życie, walczące ze śmiercią. Robactwo podnosi raz jeszcze głowy ponad mech, prostują się nogi, wydłużają macki, a potem nagle maleństwa padają brzuchem do góry. Każda roślina nosi odmienną, właściwą sobie cechę konania, wywołaną powiewem zimna. Źdźbła sterczą blade w słońcu, na ziemi szeleści opadłe listowie, jakby wędrowały po niej gąsienice jedwabników. Nastała jesień, przyszła w ciągu karnawału znikomości. Czerwień róż zachorzała, na krwistej barwie widnieje przedziwny, hektyczny blask.

Czuję się sam pełzającym zwierzęciem, które kona, ogarnione zniszczeniem pośród wszechżycia, gotującego się na sen. Porwany strachem wstałem, zrobiłem kilka wielkich kroków i krzyknąłem: — Nie! To się musi skończyć! — Zacisnąłem pięści, siadłem ponownie, ująłem ołówek i postanowiłem całkiem serio napisać artykuł. Na cóż by się zdało folgowanie sobie, gdy czynsz zalega?

Myśli zaczęły napływać, porządkować się z wolna i niebawem skreśliłem kilka stron dobrze skomponowanych, które mogły stanowić wstęp do wszelakich rzeczy, zarówno do opisu podróży, jak też i artykułu politycznego. Był to zaprawdę świetny wstęp do… nie wiadomo czego, czyli wszystkiego.

Zacząłem teraz poszukiwać kwestii konkretnej na dany temat, imienia jakiegoś człowieka, jakiejś rzeczy, o której mógłbym pisać, ale nie nasuwało mi się nic. Podczas tych wysiłków znowu zapanował w moim mózgu nieład. Czułem, że odmawia usług, że głowa staje się pusta, coraz pustsza, lekko jeno spoczywając na ramionach. I wrażenie to, rosnąc dalej, przemieniało się w uczucie, że jestem cały wewnątrz wydrążony.

— Boże mój i ojcze! — krzyknąłem kilka razy, nie dodając nic do tych słów.

Wiatr szumiał w gałęziach, zbierały się chmury. Przez chwilę gapiłem się na papier, potem złożyłem go i włożyłem w kieszeń. Pochłodniało, a ja byłem bez kamizelki. Zapiąłem surdut aż pod brodę, schowałem ręce do kieszeni, wstałem i ruszyłem przed się.

O, gdybyż mi się było choć tym razem powiodło! Niejednokrotnie już gospodyni pytała mnie oczyma o czynsz, ja zaś musiałem kulić się i przemykać z pozdrowieniem zakłopotania. Postanowiłem, że tego już nie uczynię i za następnym takim spojrzeniem uczciwie wypowiem mieszkanie i zrobię rachunek. Nie sposób było żyć tak dalej. U wylotu parku zobaczyłem starego karzełka, którego wściekłością zmusiłem do ucieczki. Mistyczny pakiet leżał rozłożony szeroko. Zawierał sporo różnorakich przekąsek, a starzec pożerał je chciwie. Chciałem przystąpić i przeprosić za moje zachowanie, ale odtrącił mnie jego sposób jedzenia. Chude palce niby szpony ściskały tłuste kęsy. Uczułem nudności i minąłem go bez słowa. Nie poznał mnie i chociaż wlepił we mnie twarde, rogowate oczy, na jego twarzy nie zjawił się żaden wyraz.

Ruszyłem dalej.

Z nawyku stawałem przed rozlepionymi dziennikami, szukając wolnych posad, i natrafiłem szczęściem na coś stosownego. Pewien kupiec w dzielnicy Groenlandsleru poszukiwał człowieka, który by prowadził mu księgi przez parę godzin dziennie. Wynagrodzenie wedle umowy. Zanotowałem adres, pomodliłem się cicho do Boga, by mi dał to zajęcie, i uradziłem z sobą, iż ugodzę się na niższą od innych zapłatę. Gotów byłem przyjąć pięćdziesiąt öre… czterdzieści nawet… wedle okoliczności. W pokoju zastałem na stole kartkę od gospodyni, w której prosiła, bym zapłacił komorne zaległe i następne z góry albo wyniósł się co prędzej. W zakończeniu przepraszała za to niezbędne życzenie i podpisała: „Z całą przychylnością, Mme Gundersen”.

Napisałem podanie do kupca Christi w Groenlandslerze nr 31, włożyłem w kopertę i zaniosłem do skrzynki na rogu ulicy. Potem wróciłem do stancji, siadłem w krześle biegunowym i przy coraz gęstszym mroku zacząłem dumać nad tym, że coraz mi trudniej utrzymać się na powierzchni.

Zbudziłem się o świcie. Gdym rozwarł oczy, było jeszcze ciemno i po dobrej chwili dopiero usłyszałem pięć uderzeń zegara w mieszkaniu ponad sobą. Chciałem zasnąć, ale nie mogłem, leżałem tedy, rozmyślając nad różnymi rzeczami.

Nagle wpadło mi parę dobrych zdań zdatnych do felietonu czy szkicu. Były to wprost mistrzowskie powiedzenia, jakich nie udało mi się dotąd znaleźć. Leżałem, powtarzając słowa, czując ich wartość. Po chwili zjawiło się ich więcej. Rozbudzony całkiem sięgnąłem po papier i ołówek, leżący na stole za łóżkiem. Jakby żyła złotonośna otwarła się nagle we mnie, toczyły się wyrazy, szeregowały, grupowały, stwarzały sytuacje, sceny jedne po drugich, rosła treść, jawiły się dialogi, a duszę mą przejęła błogość niewysłowiona. Pisałem jak opętany stronę po stronie bez przerwy, a zalew myśli był tak obfity, że musiałem pomijać mnóstwo szczegółów, nie mogąc ich zanotować dość szybko, mimo że pracowałem całą parą. Pisałem jakby pod przymusem, czując pełnię treści, a wyrazy przychodziły kędyś spoza mnie.

Szczęście to trwało długo i zanim ustało, miałem piętnaście czy dwadzieścia kartek bitego pisma. Odłożyłem ołówek. Jeśli naprawdę rzecz miała wartość, byłem ocalony. Wyskoczyłem z łóżka i ubrałem się. Rozjaśniło się tak, że mogłem już odczytać ogłoszenia dyrekcji latarni portowej przy drzwiach, zaś pod oknem tyle już było światła, że mogłem uporządkować notatki i przepisać je na czysto.

Z fantazji tych wiało tyle promiennego światła i barw, że śledząc jeden świetny pomysł po drugim, nabrałem przekonania, że jest to najlepsza rzecz, jaką mi się przydarzyło czytać. Upojony radością, przejęty weselem uczułem się w niezwykle podniosłym nastroju. Zważyłem rękopis na dłoni i otaksowałem go… najskromniej… na pięć koron. Nikomu by nawet na myśl nie przyszło targować się… przeciwnie, pięć koron to czysty wyzysk… jeśli wziąć pod uwagę wartość rzeczy. Porzuciłem tę cenę. Takich romansów nie znajduje się na ulicy. Nie chcąc dawać pracy za darmo, oceniłem ją na dziesięć koron.

W pokoju czyniło się coraz jaśniej. Mogłem już bez wielkiego wysiłku odcyfrować szkieletowate litery anonsu mamzel Andersen o bieliźnie dla umrzyków na „ulicy Wałowej na prawo”. Minęło w istocie sporo czasu, od kiedy zegar wybił siódmą.

Stanąłem pośrodku pokoju i przyszło mi na myśl, że wypowiedzenie pani Gundersen nastąpiło w sam czas. Pokój ten naprawdę nie był odpowiedni dla mnie. Miał proste jeno, zielone firanki, w ścianach zbyt mało tkwiło gwoździ na powieszenie odzienia, a biedny, czerwony fotel na biegunach była to jeno karykatura fotela, z której można by się na śmierć zaśmiać. Dużo za niski dla dorosłego, był również tak wąski, że chcąc zeń wstać, musiało się brać do pomocy zsuwaczkę od butów. Krótko mówiąc, pokój nie nadawał się dla myśliciela i postanowiłem opuścić go niezwłocznie. Zbyt długo już milczałem i znosiłem niewygody w tej szopie.

Rozdęty nadzieją i radością dobywałem co chwila swój przedziwny szkic, odczytywałem go, a jednocześnie zabrałem się do przeprowadzki. Podjąłem zawiniątko, czerwoną chustkę z kilku czystymi kołnierzykami i zmiętoszoną gazetą, w której był ongiś chleb, zwinąłem kołdrę i włożyłem w środek niewielki zapas czystego papieru. Potem przeszukałem wszystkie kąty, by przez niedbalstwo czegoś nie zapomnieć, nie znalazłszy zaś niczego, wyjrzałem oknem. Ranek był dżdżysty, nikt się nie kręcił przy gruzach spalonej kuźni, a wyprężony sznur do wieszania bielizny ociekał wodą. Znałem to wszystko dobrze, odstąpiłem przeto od okna, wziąłem pod pachę kołdrę, po czym złożyłem niski ukłon przed ogłoszeniem dyrekcji latarni portowej i anonsem mamzel Andersen i zbliżyłem się do drzwi.

Nagle przyszła mi na myśl gospodyni, którą należało uwiadomić o wyprowadzce, by się przekonała, że ma do czynienia z porządnym człowiekiem. Postanowiłem uczynić to listownie oraz podziękować jej za te kilka dni, które przemieszkałem bezpłatnie poza terminem miesięcznym. Tak byłem pewny, że ocalałem na czas dłuższy, iż w liście przyrzekłem jej nadpłatę w wysokości pięciu koron, które złożę za parę dni, przechodząc tą ulicą, by wiedziała, jak niezwykle szlachetnego człowieka gościła pod swym dachem.

Zostawiłem kartkę na stole.

Ponownie zawróciłem od wyjścia. Promienna świadomość ocalenia zachwycała mnie i czyniła wdzięcznym wobec Boga i całego świata. Ukląkłem przy łóżku i złożyłem dzięki za dobroć Stwórcy, okazaną mi dzisiejszego ranka. Wiedziałem dobrze, że natchnienie, jakiego doznałem niedawno, było odpowiedzią niebios na moje wczorajsze wołanie o ratunek.

— Oto Bóg! Oto Bóg! — wołałem głośno i płakałem wzruszony własnymi słowami. Jednocześnie wytężałem słuch, czy ktoś nie idzie schodami. W końcu wstałem, ześliznąłem się cicho z wszystkich pięter i dotarłem szczęśliwie niepostrzeżony do bramy.

Knut Hamsun

Knut-Hamsun-1

Fragment głośnej powieści „Głód” – szczegóły TUTAJ.


Promuj nasz portal - udostępnij wpis!
Podoba Ci się nasza inicjatywa?
Wesprzyj portal finansowo! Nie musisz wypełniać blankietów i chodzić na pocztę! Wszystko zrobisz w ciągu 3 minut ze swoje internetowego konta bankowego. Przeczytaj nasz apel i zobacz dlaczego potrzebujemy Twojego wsparcia: APEL O WSPARCIE PORTALU.

Tagi: 

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*
*