life on top s01e01 sister act hd full episode https://anyxvideos.com xxx school girls porno fututa de nu hot sexo con https://www.xnxxflex.com rani hot bangali heroine xvideos-in.com sex cinema bhavana

Louis-Ferdinand Céline: Żydowska przewrotność i degeneracja Aryjczyków

Promuj nasz portal - udostępnij wpis!

Muszę powiedzieć, że mimo wszystko doszliśmy z Popolem do następującej konkluzji: To wampiry, fenomenalne dranie. Trzeba ich przepędzić od nas do Hitlera! Do Palestyny! Do Polski! Robią nam olbrzymie szkody! Nie możemy ich dłużej trzymać. Tym bardziej, że Popol poniósł niedawno okropną klęskę — miasto nie przyjęło na wystawę jego prawdziwego arcydzieła. Wszystkie Żydy triumfowały, otrzymały nagrody, tylko on jednak został na lodzie.

Poczciwy, dzielny jest Popol. Jednak sam Popol to za mało. Należało szukać kogoś więcej, więc mówię mu:

— Poczekaj, za chwilkę wrócę. Skoczę tylko do Bezon. Zbudzę swego kuzyna, Gucia Sabayota. Trzeba go wydobyć z jego ospalstwa. Musi być z nami. Jest kawalerem, więc w zasadzie jest niezależny.  Mieszka na lewo od merostwa. Chwileczkę!

Zastałem Gucia w kuchni. Zajęty był otwieraniem puszki z groszkiem. Gucio ma pewną wadę: pali bez przerwy fajkę. Nie bawiłem się w przedmowy. Od-razu i w krótkich słowach przedstawiłem, o co idzie.

— Jesteś fanatykiem, Ferdynandzie. Możesz mówić, co się podoba, ale uprzedzam cię, że Żydzi są inteligentni, że tylko oni we Francji czytają książki i kształcą się, że są uzbrojeni w wiedzę, że oni mają wszystko w swych rękach, oni wszystkim dysponują, umieją się przypodobać masom, czterdziestogodzinny tydzień pracy, płatne urlopy.. To ich towar. Dostaniesz się do ciupy. Poharatają cię, jak nic.

— Co inteligentni?!! Rasiści!! Posiedli wszystko złoto. Mają w swych rękach wszystkie sprężyny. To ma być inteligencja? Zaprawdę, nie mają się czym szczycić! Świetnie umieją szachrować, wszędzie się wcisnąć, usunąć z drogi wszystko, co im przeszkadza, czego nie lubią: prześladują, ścigają, tępią wszystko, co mogło by im stworzyć konkurencję, co mogło by rzucić na nich choćby najmniejszy cień. Ich walka z nami, to walka na śmierć i życie! To ich inteligencja! Rzucają się chciwie i chwytają w swe drapieżne szpony każdą zajmującą, każdą korzystną pracę, z której usuwają natychmiast lub stopniowo, ale bez pardonu, wszystko co nie jest żydowskie, brudno żydowskie, co nie zażydzone, co nie przesiąkło Żydem, co nie zostało splugawione, zanieczyszczone przez Żyda. Stosują system kukułczy. Gdyby Einstein nie był parszywcem, a Bergson obrzezańcem, gdyby Proust był tylko Bretończykiem, a Freud nie był „swój”, mało by o nich mówiono, nie byliby to wcale geniusze, którzy poruszają słońce. Ręczę ci za to! Dzięki świetnie zmontowanemu i doskonale działającemu w całym świecie aparatowi żydowskiemu, najsłabsze pruknięcie Żyda staje się od razu grzmotem, rewelacją epoki, niezwykłym zjawiskiem! Czy to w malarstwie jakiś Cezanne, Modi, Picasso i inni, czy filmy pana Benhura, czy muzyka Tartinowsky’ego — zawsze to będzie ewenement. Każdemu zamierzeniu Żyda toruje drogę, idzie na jego przedzie żydowska solidarność, potęga żydowskiego przesądu. Cała krytyka, wszystkie stowarzyszenia uczonych są w ręku Żydów. Na każdy szmer, na każde nawet najmniejsze mrugnięcie jewrejskiej produkcji, agencje całego świata odpowiadają grzmotem oklasków we wszystkich zakątkach ziemi. We wszystkich zakątkach świata odzywają się trąby i trąbki, witają, podziwiają, huczą, wznoszą wspaniałe Hosanna zesłańcowi nieba. Jeszcze jeden Żyd, nie mający sobie równego w malarstwie, w filmie, w muzyce, w polityce — bezsprzecznie nieskończenie bardziej genialny, bardziej oryginalny, niż wszyscy geniusze przeszłości (oczywiście aryjscy) — reformator, odnowiciel. Ta epilepsja zaczyna wkrótce udzielać się zawsze groteskowym gojom, radują się głupcy i zgodnym chórem głoszą ze wszystkich sił triumf nowego żydowskiego bożka. Dla ich całkowitego zadowolenia wystarczy trochę żydowskiego guana, aby się mieli w czym rozkosznie tarzać. Nie potrzeba im wiele. Zatracili już zupełnie swój instynkt. Nie umieją odróżniać trupów od żywych, bezwolni, galaretowaci, biorą pozór za rzeczywistość, fałsz za prawdę. Nie wiedzą już zgoła nic. Zbyt długie wieki karmili się odpadkami i śmieciem, aby mogli teraz odróżniać prawdę od fałszu. Zdolni są rozkoszować się jedynie falsyfikatami. Biorą wodę sodową za źródlaną, delektują się nią, przyznają jej niezrównaną, niedoścignioną wyższość. Nastawieni są na oszustwo.

Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest, że gdy ktoś z tubylców wyróżnia się oryginalnością talentu, potrafi być niezależnym i gdy ośmieli się na jakąkolwiek próbę, ściąga na swoją głowę nieszczęście. Staje się od razu w oczach swoich rodaków podejrzanym, nie cierpią go, rzucają na niego obelgi. Takie jest prawo, rządzące zwyciężonymi, że horda niewolników nie powinna nigdy próbować wydobyć się ze swej ospałości, ze swej niemocy. Wszystko powinno pozostawać w stanie opilstwa, majaczenia. Współplemieńcy już dopilnują, ażeby ta metodyczna obstrukcja, to szczucie, to fałszowanie prawdy były dokonane z całą dokładnością. Gdy któryś z tubylców zaczyna się dźwigać, jego rodacy przyjmują to z największym oburzeniem, grozi mu lynch. Wiadomo, że w katorgach do największych okrucieństw, do największej dzikości zdolni są w stosunku do skazańców — współskazańcy. A to jest tysiąc razy straszniejsze od samego więzienia.

Bracia rodacy są świetnie wytresowani. Dla nałogowego alkoholika woda źródlana staje się trucizną. Nienawidzi jej z całej duszy. Za nic w świecie nie chce jej mieć na swym stole. Woli gnojówkę w butelce, w filmie, w książce, w tyradach, w miłosnych piosenkach. Taki facet rozumie tylko Żyda, wszystko, co wychodzi z kloaki żydowskiej, to dla niego niebywała uczta, przyprawiająca o słodkie, rozkoszne omdlenie. I nic więcej, tylko to. Aryjczycy, a nade wszystko Francuzi, nie mogą istnieć, nie mogą żyć, oddychać bez wzajemnej zawiści, bez fanatycznego, absolutnego, maksymalnego oczerniania się, bez zapamiętałego plotkowania, coraz to bardziej niskiego, bardziej głupiego, podłego i tchórzowskiego. Świetni niewolnicy, fałszywcy, prowokatorzy, sprzedawcy, wyćwiczeni wspaniale przez policję — przez żydowską policję, żydowską prasę, przez komitety żydowskiej władzy. Żadnego poczucia konieczności wzajemnej pomocy. W tej zgniłej, śmierdzącej wodzie, świetnie umieją pływać Żydzi. Ta niesłychana permanentna złośliwość, to ciągłe zdradzanie wszystkich przez wszystkich wprawia ich w zachwyt, napełnia radością. Opływają jak pączki w maśle. Żerują na małostkowości na chciwości, na sprzedajności francuskiego wieśniaka. Rzucają się na zdobycz, jak hieny na rozkładające się już ścierwo. Zgnilizna to ich żer, to ich uczta, to ich opatrznościowy żywioł. Oni mogą triumfować tylko na terenach całkowicie zgangrenowanych.

Czynni, ruchliwi, płaszczący się, wszystko wiedzący, lepcy, skryci, zawsze gotowi pomóc do rozkładu, pobudzić do szybszego, do głębszego gnicia. Nie braknie im do tego sposobności, grunt doskonale przygotowany. Skorumpować w jak najszerszych granicach, jak najgłębiej! Nigdy jeszcze na drogach swoich do triumfu nie napotykali hord tak niewolniczych, tak serwilistycznych, tak dyszących do siebie wzajemną nienawiścią, tak ogłupionych wiekami alkoholizmu i jałowością sporów. Grzebać, ryć w tej kupie gojów, wydobyć z niej wszystkie korzyści, wszystkie soki, wszystko złoto, wszystkie siły — to dla Żyda królewska zabawa.

Słaniający się ze śmiertelnego znużenia niewolnik sam wejdzie w żelazne pęta. Wystarczy mu je tylko położyć na jego drodze. Goje nienawidzą tego, co im przypomina ich własną rasę. Wszystko, co nie ma na sobie pieczęci żydowskiej, co nie śmierdzi Żydem, nie ma obecnie dla Aryjczyka żadnego smaku, żadnego uroku, jest nierealne. Potrzeba mu koniecznie żydowskiej blagi, żydowskiej wazeliny, żydowskiego blichtru, żydowskiego oszustwa i fałszerstwa, żydowskiej niwelacji — wszystkiego, co gudłaje nazywają postępem — oczywiście ich żydowskim postępem. Wszystko, co ma prostotę jego zachodniej natury, budzi w nim niezwłocznie nieufność i nienawiść. Buntuje się, pręży się do walki i nie spocznie dopóty,, dopóki nie zmusi do usunięcia mu z oczu tego obrazu, tego fantomu, co działa na niego tak drażniąco. Prawda i prostota są dla niego obrazą. Jego upodobania estetyczne, jego instynkty wynaturzyły się, zwyrodniały. Za pomocą wszelkiego rodzaju propagandy został doprowadzony do tego, że wyrzeka się swej osobowości, swej własnej natury. W kinie, w książkach w muzyce, w malarstwie szuka wyłącznie tego, co wypaczone, sztuczne, nienaturalne, co ma na sobie piętno afrykańsko–azjatyckie. Trzeba iść jeszcze dalej po drodze kapitulacji.

Przypuśćmy, że mnie nędznemu gojowi zdarzyło się, broń Boże, wydać jakąś powieść, kilka piosenek, namalować kilka portretów, opracować zasady gry w „Bilboąuet” lub jakieś głębokie studium na temat przyczyn zjawiania się na skórze człowieka kurzajek, któż będzie mnie czytał, kto się mną będzie zachwycał, kto mnie będzie słuchał, skoro jestem tylko autochtonem, gdy nie należę nawet do masonerii? Na pewno nie rodacy, nie współplemieńcy, którym tak dobrze w atmosferze ignorancji, lenistwa, pretensjonalności i otępienia. Za to Żydzi, o, jeżeli praca moja miałaby rzeczywiste wartości, potrafiliby je niezwłocznie sobie przyswoić. Żydzi są sami raczej niezdolni do sztuk pięknych — niezdolni biologicznie, z samej swojej natury. Próbują tworzyć w Europie sztukę, ale im się to nie udaje. Więc oszukują, rabują z talentów gojów, dyskontują je dla siebie. Żydom strasznie brak bezpośrednich, samorodnych wzruszeń, brak natchnienia. Zamiast odczuwać, doznawać — mówią. Najpierw rozumowanie, a potem dopiero wzruszenie. Ściśle biorąc, nie odczuwają wcale. Zdolni są tylko do chełpienia się. Jak wszyscy Afro–Azjaci, mają system nerwowy atawistycznie odporny, twardy, nie poddający się żadnym wpływom, nieokrzesany, wulgarny, słowem bardzo a bardzo pospolity wbrew wszelkim wysiłkom i bezgranicznym pretensjom. Wcześnie dojrzewa, ją, ale nie przestają być gruboskórnymi. Jeżeli chcą żyć wśród nas, w naszym duchowym klimacie, skazani są na bezustanne udawanie, na naśladowanie, jak Murzyni i małpy. Nic nie odczuwają bezpośrednio i mało co sobie naprawdę przyswajają, stąd to ich natręctwo bez granic, ich bezczelne wścibstwo i blaga, ich niepohamowana dydaktyczność, ich zapamiętałość w analizowaniu, ich pompatycznie doktrynerski samogwałt, zamiast prawdziwego, bezpośredniego natchnienia. Byliby godni pożałowania, gdyby nie byli tak wstrętni, gdyby nie byli roznosicielami gnoju. Są bardziej pustym drzewem, niż skrzypcami i to pomimo największych wysiłków, mających na celu przekonanie nas, że jest przeciwnie.

W ich umysłach, jak w umysłach wszystkich wielkich bezuczuciowców, rodzą się tylko gaffy.

Ale wróćmy do tematu. Mówiłem, że Żydzi zajęliby się natychmiast mymi pracami, wyciągnęliby z nich od razu wszystko, co mogłoby im przynieść jakąkolwiek korzyść, a następnie zdyskwalifikowaliby mnie, osmarowali, zaprzepaścili, zwulgaryzowali, wbrew mej własnej woli zżydziałbym pod ich żydowskimi piórami, pod ich nazwiskami, pod ich etykietą, przestałbym istnieć wobec zachłanności tysiąca międzynarodowych żydziaków, jeszcze bardziej, jeżeli to możliwe, drapieżnych, jeszcze bardziej bezczelnych i bez wyjątku podstępnych, a uzdolnionych i utalentowanych jeden bardziej od drugiego. Mój los byłby przesądzony. Pogrążyliby mnie w zapomnieniu, wystawiliby na najwyższe upokorzenia, odarliby ze wszystkiego, stosowaliby wszystkie sposoby, nie przebieraliby w środkach.

Iście to żydowski proces pochłaniania wszystkiego. Zresztą trzeba to szczerze wyznać — moi rodacy okazaliby się w odpowiedniej chwili tysiąc razy wstrętniejszymi, niż jakikolwiek Żyd. Zdaje mi się, że nikt na świecie nie mógłby się równać z Aryjczykami w wylewaniu żółci na każdą uczciwą pracę. Swoją nieubłaganą nienawiścią do wszystkiego, co choćby z daleka przypomina liryzm wyróżniają się Francuzi spośród wszystkich Ariów. Nie mogą wtedy opanować swej wściekłości, oczy im nabiegają krwią. Co za upadek! Co za ogłupienie! Co za klęska! Co za gnuśność! Bezwład! Zgnilizna! O ileż wyżej stali jaskiniowcy! Z ludzkiego punktu widzenia nie ma nic bardziej wstrętnego, bardziej upokarzającego, niż dzisiejszy, tak zwany wykształcony Francuz, który z szyderstwem nicuje jakiś utwór. Każde zwierzę wygląda wobec niego szlachetnie, wzniosie i głęboko wzruszająco. Patrzcie na tego pyszałka, tego zarozumialca, aż nieprzyzwoitego w swojej fanfaronadzie, patrzcie, jak przygnębiające sprawia wrażenie. Nic mu nie możecie wytłumaczyć, objaśnić, on wszystko wie, wszystko rozumie. Jest już nieuleczalny. A jeśli ma dyplom, to jest nawet i niedostępny. Nawet paw mu nie dorówna. Wszystko, cokolwiek zdradzałoby choćby cień dążeń poetyckich, staje się zaraz jego osobistą obrazą. Ale, ale można na niego gwizdać. Ta nieszczęsna matura tworzy z niego tysiąc razy większego i bardziej nieuleczalnego dzikusa od afrykańskiego Kafra. Taki facet odzyskuje całą swą żywość, swój dowcip, swoją zdolność polerowania, fikania koziołków, swój figarotyzm, swoją pikantną płochość, umiejętność przymilania się wtedy tylko, gdy chodzi o przypodobanie się, o podlizanie się Żydowi — swemu gniewnemu panu. Wtedy jest pełen poddania się, uległości, wyłazi ze skóry, byle zyskać jego zadowolenie, uznanie. Spod jego pióra wytryska wówczas wszystko, co ma w sobie najsłodszego, najbłyskotliwszego. Niedawno trafiłem w piśmie poświęconym sztuce, na takie właśnie paskudztwa, na słowa takiego wazeliniarza. Chodziło o malarstwo. Oto mniej więcej, czym popuszczał z wielkiej wysokości ten śmierdziel. Cytuję z pamięci. „Od dawna już, przynajmniej we Francji najwybitniejsi krytycy nie robią żadnej różnicy w ocenie artystów zrodzonych na ziemi francuskiej i naszych ukochanych artystów pochodzenia cudzoziemskiego (czytaj żydowskiego). Dużo, bardzo dużo ma im do zawdzięczenia Paryż. Zawdzięcza im swoje promieniowanie (żydowskie). Ponieważ nas adoptowali, więc i my ich adoptujmy. Stają się całkowitymi Francuzami, takimi jak wszyscy (zapomniał pewnie o Verdun). Przede wszystkim artystyczne braterstwo! Dla sztuki nie istnieją granice państw, sztuka nie ma ojczyzny. Jedno serce, bijące dla wszystkich. Precz z rasowymi przesądami! Niech żyje jedność kulturalna! Kto by dziś myślał… itd., itd.”.

Oczywiście, oczywiście, Durandin. Gdy następnym razem twoi panowie Żydzi każą ci lizać sobie pewne niewymowne części ciała i najeść się, nawąchać się ich ekskrementów, znajdziesz w sobie jeszcze bardziej namiętne słowa dla wyrażenia swego zachwytu, swego upojenia. Już je słyszę: Ależ, drodzy bracia, żydowskie guano, to cymes, to rarytas dla francuskiego podniebienia. To niezrównane delicje, to prawdziwy nektar. Litujmy się nad tym, co się trzyma na uboczu, co się dąsa, co nie chce spróbować tego przysmaku, nie zajada się niestrawionymi resztkami pożywienia genialnego Żyda. To umysłowy zacofaniec! Bo nie ma większego przysmaku nad żydowskie łajno, któremu zawsze i wszędzie powinno się dawać bezwzględnie pierwszeństwo”.

Żyd jest wrzodem ludzkości, wrogiem wszystkich narodów (FOURRIER).

Nigdy nie odpowiadam na listy. Stało się to już rzeczą znaną. Więc piszą do mnie coraz mniej. Nie ma w tym z mojej strony żadnego absolutnie udawania. Pisanie do mnie uważani za niedyskrecję. Ja nie pisuję do nikogo. Moją fobią są listy polecone. Nie przyjmuję ich z zasady. Inne, zwyczajne, zabiera moja stróżka, by mieć znaczki pocztowe dla swych malców. — „A pieniądze”? — zapytacie. O to możecie być spokojni. Nic; przynoszą mi ich do mieszkania. Muszę sam po nie chodzić. Nie otrzymuję również wycinków z „Argusa”. Nie przesyła mi też nic Denoel, uważa, że to za drogo. Zresztą, trzeba przyznać, artykuły o naszych pięknych dziełach są tak dalekie od właściwego tematu, tak niezwykłe, że nie warto ich czytać, bo to tylko niepotrzebna strata czasu i męka. Krytycy są zbyt próżni, aby mogli mówić o czym innym, niż o sobie. Zresztą są oni zbyt głupi. Nie wiedzą nawet o co idzie! Tchórze! Obłudnicy. Korzystają z cudzej twórczości aby zabłysnąć. A jak się przy tym puszą, jak nadymają wobec publiczności. Paskudztwo. Rozkład… Rozkoszują się tylko wtedy, gdy mogą was obrzucać błotem, gdy was ze wszystkich stron osaczą. Pognębić, boleśnie upokorzyć, dać odczuć to, co w żargonie nazwa się inferiority complex, jest radością ich życia.

Wracając do listów, to jeden jedyny raz zrobiłem wyjątek na rzecz Palestyny. Z racji wydania „Mea culpa”, nadesłano mi stamtąd w ciągu kilku dni tyle listów, że to aż zaniepokoiło moją stróżkę. Zapytała mnie co ma robić. Były to listy od Żydów z Tel – Awiwu i z różnych innych miejscowości. A jakim tonem, z jaką furią, z jaką wściekłą zapalczywością pisane! Aż dziw, że nie spłonęły od tego koperty. Ich opętani autorzy dostali białej gorączki. Ah! mali pasjonaci. Otóż to. Ach, jak oni kochają Sowiety! Za to mogę wam ręczyć! Gdyby chrześcijanie tak gorąco, tak ogniście kochali papieża, to by na pewno spłonął od ognia, buchającego od tej miłości. Jednakże wśród tego niezwykłego najwybitniejsi krytycy nie robią wrzasku obelg, wśród gradu smrodliwych pocisków, zapamiętałych złorzeczeń, wśród tej całej niesłychanej kakofonii, tej skondensowanej nienawiści, tego klątewnego obłędu brzmiała zasadnicza nuta, głos trąbki zwycięzcy, czysto żydowskiej, dobrze znanej, apel, który ich wszystkich łączy, jednoczy, który zaprawia ich dusze i ciała w walce o panowanie nad światem, nuta, zwana przez nich „Sozial”. Ich wielkie alibi, ich gra na rogu. Wszyscy ci „dzielni” Judejczycy, wszyscy mniej więcej anonimowi, złorzeczyli mi po niemiecku, wszyscy prawie kończyli swe kilkustronicowe wymyślania mniej więcej w ten sposób: „Du Dummkopf”, wirst du nimmer doch Sozial denken?” (Ty idioto, nigdy nie będziesz myślał „socjalnie”?) „Sozial denken”. Myśleć socjalnie. Oto ich ulubiona piosenka, oto bojowy rumak całego żydostwa. Oto narzędzie wszystkich inwazji, wszystkich dewastacji parszywców. Myśleć socjalnie, to praktycznie znaczy w języku zrozumiałym ,myśleć po żydowsku, dla Żydów, przez Żydów, pod władzą Żydów”. I nie więcej! I tylko to! Cały ogrom dodatków, cała hałaśliwa paplanina socjal – humanitarno – naukowa, cały kosmiczny patos imperatywnego żydowskiego despotyzmu to tylko dymna zasłona, to stek jałowych słów, to wschodni nos dla głupich Ariów, to terminologiczna zgniła potrawka do schlebiania pozbawionym woli gojom, tym czołgającym się nieuleczalnym pijakom, którzy z niczego sobie nic nie robią, którzy pozwalają się zwodzić przy pomocy tej potrawki i obżerają się nią bez żadnego umiarkowania.

Louis-Ferdinand Céline

„Prosto z Mostu”, Pogromowe drobiazgi.

Celine


Promuj nasz portal - udostępnij wpis!
Podoba Ci się nasza inicjatywa?
Wesprzyj portal finansowo! Nie musisz wypełniać blankietów i chodzić na pocztę! Wszystko zrobisz w ciągu 3 minut ze swoje internetowego konta bankowego. Przeczytaj nasz apel i zobacz dlaczego potrzebujemy Twojego wsparcia: APEL O WSPARCIE PORTALU.

Tagi: , , ,

Subscribe to Comments RSS Feed in this post

Jeden komentarz

  1. Louis-Ferdinand Céline, właśc. Louis-Ferdinand Destouches (ur. 27 maja 1894 w Courbevoie na przedmieściach Paryża, zm. 1 lipca 1961 w Meudon) – francuski prozaik; pisarz i eseista, zwany „enfant terrible świata literackiego”. Uczestnik I wojny światowej. Jeden z najważniejszych, najbardziej wpływowych i zarazem najbardziej kontrowersyjnych pisarzy XX wieku, prekursor egzystencjalizmu w literaturze, porównywany nieraz do Markiza de Sade. Z wykształcenia lekarz, co znalazło odzwierciedlenie w percepcji świata w jego powieściach. Innowator języka literackiego, który wzbogacił o argot i specyfikę języka mówionego, wyzwolonego ze składni francuskiej. Znany zwłaszcza dzięki skandalizującej powieści Podróż do kresu nocy, określanej przez Jerzego Stempowskiego jako powieść bez estetyzmu. Wyróżniał się ostrym, prowokacyjnym stylem obfitującym w wulgaryzmy, pełnym ironii, satyry i czarnego humoru. Uznany za jednego z największych (obok Jeana-Paula Sartre’a, Alberta Camusa i Samuela Becketta) pisarzy opisujących kondycję człowieka XX wieku.

    Do dziś toczą się spory i kontrowersje wokół „antysemickich” poglądów Céline’a oraz sprawy rozmiarów jego kolaboracji z okupantem niemieckim w czasie II wojny światowej.

    Aj waj, „antysemita i kolaborant” – najlepsza rekomendacja :)

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*
*