life on top s01e01 sister act hd full episode https://anyxvideos.com xxx school girls porno fututa de nu hot sexo con https://www.xnxxflex.com rani hot bangali heroine xvideos-in.com sex cinema bhavana

Prof. Leopold Caro: Solidaryzm a ingerencja państwa w sprawach gospodarczych

Promuj nasz portal - udostępnij wpis!

Większa część sporów między ludźmi pochodzi stąd, że zwłaszcza co do wyrazów nowych, które niedawno weszły do słownictwa, każdy rozumie pod nimi co innego. Zdarzyło się to również z wyrazem „etatyzm”, toteż już na zjeździe prawników i ekonomistów polskich w Poznaniu w r. 1922 zwróciłem uwagę, że pod wyrazem „etatyzm” rozumie się w Polsce trzy odrębne, zasadniczo różne pojęcia, a mianowicie 1) ingerencję państwa w sprawach gospodarczych, bez której państwo współczesne nie mogłoby zupełnie istnieć, 2) prowadzenie przez państwo pewnych przedsiębiorstw zarobkowych (atoli bez wykluczenia konkurencji przedsiębiorstw prywatnych), 3) całkowite lub bodaj częściowe uspołecznienie produkcji.

Nie są to bynajmniej trzy stadia tej samej rzeczy, z których jedno prowadzi nieodzownie do drugiego, ale pojęcia zasadniczo odrębne i zgoła różne. Mimo to te trzy pojęcia miesza dotąd prof. Mises w dziełach swych Gemeinwirtschaft i Liberalismus, a tak samo czyni i u nas większość przeciwników wszelkiej ingerencji państwa, chcąc sobie ułatwić polemikę. Utożsamiają ingerencję państwa bez skrupułów z socjalizmem i bolszewizmem i z takim argumentem na ustach sprzeciwiają się każdej, choćby najpożyteczniejszej ingerencji państwa czy interwencjonizmowi, niesłusznie zaopatrując go w tak niepopularną w kołach ludzi praktycznego życia gospodarczego nazwę etatyzmu.

Należy porzucić tę nazwę, wprowadzającą w błąd, a używać wyrazu „etatyzm” tylko dla określenia takiej formy ukształtowania życia gospodarczego, w której państwo zakłada i prowadzi własne przedsiębiorstwa, a więc ustroju, który dotąd przywykliśmy byli nazywać kapitalizmem państwowym.

Ustrój trzeci – całkowitej lub bodaj częściowej socjalizacji środków produkcji – należy po dawnemu określać wyrazem kolektywizm czy też komunizm.

Takie rozróżnienie będzie tym bardziej uzasadnione, że nawet w bolszewickiej Rosji małe domy, rękodzieła i rzemiosła i małe kapitały pozostały we władaniu prywatnym, a grunty włościańskie są bodaj faktycznie w używaniu jednostek, ponieważ całkowita socjalizacja nawet tam okazała się niemożliwą do przeprowadzenia, ponadto zaś i tam istnieje wielka własność prywatna na zasadzie koncesji, udzielanych wielkim kapitalistom zagranicznym, stanowiąc dalszy wyłom w świecie kolektywistycznym. Kolektywizm ten dokonuje obecnie zwrotu w tył ku właściwej etatyzacji, czyli kapitalizmowi państwowemu, czy jak inni chcą, socjalizmowi państwowemu.

Problem kapitalizmu państwowego jest i u nas aktualny, dowodem czego są liczne przedsiębiorstwa państwowe, występujące niestety również do konkurencji z przedsiębiorstwami prywatnymi. Gruntowne rozpatrzenie tego problemu na tle porównawczym z przedsiębiorstwami państwowymi, które istniały w państwie bizantyńskim i sycylijskim wieków średnich oraz we Francji i Prusach wieku XVII i XVIII, pozostawiam osobnemu opracowaniu, w tym miejscu zaś chciałbym poprzestać na rozpatrzeniu najaktualniejszej i najdonioślejszej sprawy: samej ingerencji państwa w sprawach gospodarczych.

Liberalizm twierdzi, że „prawa” ekonomiczne, nieubłagane i niezmienne, decydują w życiu gospodarczym, że przeto wszelkie mieszanie się rządu do tych spraw z góry skazane jest na bezskuteczność. Etyka nie ma rzekomo głosu w tej dziedzinie, rozstrzyga tu po prostu prawo silniejszego. Cena i płaca są rezultatem stosunku popytu do podaży. Niech każdy dąży tylko do własnych zysków, a z sumy tych dążeń wyłoni się niechybnie powszechny dobrobyt. Bariery celne należy znieść i kupować bez względu na ich miejsce wytwarzania towary, które są najlepsze – innego kryterium być nie może. W wieku XX odcinanie się murem chińskim od zagranicy i fantazje na temat samowystarczalności poszczególnych państw są mrzonką. Państwa samowystarczalnego – może z wyjątkiem Stanów Zjednoczonych i częściowo przedwojennej Rosji – nie ma. Każdy przyjaciel pokoju, który nie chce powtórzenia się okropnych przeżyć wojny światowej, winien być zwolennikiem Stanów Zjednoczonych Europy, oczywiście ze zniesieniem wszelkich utrudnień celnych i paszportowych. Odrębności narodowe pozostaną, ale wszelkie wojny będą nareszcie zaniechane. Handel i przemysł nie doznają żadnych przeszkód, a powszechna pomyślność będzie nagrodą tego odwrócenia się od merkantylizmu, który jest cechą przesadnego nacjonalizmu. Europa rozkwit swój w wieku XIX zawdzięcza epoce wolności gospodarczej, należy więc wrócić do tych czasów błogosławionych i powtórzyć ich wskazania. A jak łatwo to uczynić, wynika choćby z tego, że w tym celu wystarczy nie robić nic. Należy tylko nie przeszkadzać, a sama „gra sił gospodarczych” i „wolna konkurencja” doprowadzi cały splot zjawisk do pomyślnego rozwiązania.

Innymi słowy metafizyka u początku i u końca, głoszona dziwnym zbiegiem okoliczności przez skrajnych racjonalistów.

Tajemnicze prawa gospodarcze wydają się więc silniejszymi niż siła elektryczna piorunu, ujarzmionego wszak przez piorunochrony, niż siła przyciągania ziemi, zniwelowana przez aeroplany; niż wszelka odległość, unicestwiona przy pomocy telegrafu czy telefonu; niż przeszkody gór i oceanów, usunięte w drodze budowy tuneli, statków i łodzi podwodnych. Tu wola ludzka zwyciężyła, tam tylko żadnej nie odgrywa roli. Niezwykła to istotnie potęga praw gospodarczych!

Faktycznie ustawodawstwo protekcjonistyczne różnych państw wywarło większy wpływ na gospodarcze stosunki niż wszelkie „prawa” ekonomiczne. Podobnie ma się rzecz z wpływem prawodawstwa szwedzkiego, norweskiego, fińskiego i północnoamerykańskiego w sprawie prohibicji alkoholu, z prawami o 8-godzinnym dniu pracy, o zakazie pracy nocnej kobiet i dzieci, o zaprowadzeniu inspektoratów pracy, o zakazie uiszczania płacy w towarach, o płacach minimalnych, o wolności koalicyjnej robotników, o urzędach rozjemczych i ubezpieczeniach socjalnych.

Kto miałby odwagę dziś twierdzić, że wszystkie te zarządzenia, pociągające za sobą najdalej idące zbawienne skutki byłyby – i to równie rychło – przyszły do skutku bez przymusu prawnego jako wynik „wolnej gry sił” i spontanicznego rozwoju?

A gdyby się nawet takie twierdzenia pojawiły, kto mógłby im dać wiarę, znając straszną historię przemysłu brytyjskiego w pierwszej połowie XIX w., odsłoniętą w aktach parlamentu angielskiego, dzięki czemu torysi rozpoczęli szlachetną walkę w kierunku polepszenia doli robotnika kopalnianego i fabrycznego?

Nie znaczy to oczywiście, by państwo potrafiło dokonać wszystkiego. Ale faktem jest, że, rządzone przez ludzi orientujących się lepiej od innych w tym, co w danej sytuacji czynić należy, w drodze własnej inicjatywy ustawodawczej: gospodarczej i społecznej wytworzyć może stosunki, które dawniej nie istniały, podnieść dobroczynnym przymusem wśród ludności postęp, powołać do życia możności rozwojowe, oddziałać na opinię publiczną, zbudować tamy chciwości ludzkiej i umożliwić poza nimi schronienie dla niedostatku i słabości.

Sprawa nie ma się przeto bynajmniej tak, że ingerencji państwa przeciwstawiają się jakieś niezłomne „prawa” ekonomiczne, co zresztą w razie istotnej ich niezłomności byłoby obojętnym, ale przeciwko sobie stoją dwie siły – siła państwa i potęga kapitału prywatnego, siła związków zawodowych przeciw sile karteli, trustów i syndykatów. Dodatni wpływ sił wytwórczych kapitału prywatnego winien być uznany, niemniej przeto siła ta musi znaleźć swój kres tam, gdzie by kolidowała z dobrem Państwa.

A jeśli rzeczy tak się mają, to prawa ekonomiczne nie są w istocie niczym więcej niż prostymi tendencjami zjawisk, pojawiającymi się tylko rebus sic stantibus, a więc sprawdzającymi się bynajmniej nie zawsze.

Wszak wiemy, że kartele uchyliły periodyczne przesilenia, ustawodawstwo społeczne osłabiło postęp proletaryzacji mas wbrew „spiżowemu” prawu Ricarda – Lassalla, kooperatywy, spółki udziałowe i częściowo akcyjne wzmocniły w wielkich centrach przemysłowych stan średni wbrew „prawu” Marksa o wzmagającej się jakoby koncentracji kapitału i armii rezerwowej proletariatu, a użyźnianie coraz nowych przestrzeni na kuli ziemskiej umożliwia jej zaludnianie coraz nowymi setkami milionów, zadając kłam złowrogiemu „prawu” Malthusa.

Carlyle twierdzi, że gdyby panowały w świecie wyłącznie zasady ekonomiki klasycznej, zasady krótkowidzącego egoizmu, niczym niekrępowanej wolnej konkurencji, wojny wszystkich przeciw wszystkim, musiałoby przyjść do rozkładu. Gdyby egoizm był jedyną pobudką działania ludzi, nigdy nie powstałaby historia.

Postęp prawdziwy polega na pewnym ograniczeniu swobody ruchów jednostki tam, gdzie mogłaby ona wyrządzić wyraźną szkodę innemu osobnikowi żyjącemu w społeczeństwie. Rozumie to dobrze prawo karne, zabraniając pod surowymi karami morderstwa, kradzieży czy oszustwa, a więc czynów podyktowanych również mniemanymi interesami własnymi, a zabrania ich w interesie ochrony życia i mienia innych członków społeczeństwa. Rozumie to również prawo cywilne, chroniąc prawa wierzycieli w ustawie hipotecznej czy wekslowej, dopuszczając nawet wywłaszczenie za pełnym odszkodowaniem tam, gdzie byłoby ono połączone z przeważającym interesem publicznym, np. przy budowie kolei, urządzaniu kopalni etc., aczkolwiek i tu wchodzą w grę interesy gospodarcze; przestrzegając wreszcie dobrej wiary i równomierności świadczeń w obrocie (por, § 134 kod. niem. i § 879 u. cyw. austr. w tekście ustalonym nowelą z 19 marca 1916).

Etyka ma więc głos decydujący w dziedzinie prawa; nie ma żadnego rozsądnego powodu odmawiania jej głosu w dziedzinie gospodarczej. Z sumy starań wszystkich o własne dobro bez oglądania się na innych nie może wyniknąć nic innego, jak tylko najstraszniejsza walka o byt, w której z pewnością nie zwyciężą najszlachetniejsi i najmędrsi, ale najwprawniejsi i najbezwzględniejsi w walkach gospodarczych. Do nich – na razie przynajmniej – nie należymy.

Pisałem o tym w rozprawie Wesen und Grenzen der Sozialökonomik („Archiv für Rechts und Wirtschaftsphilosophie”, kwiecień 1928) w polskim przekładzie tej pracy pod tytułem Sądy wartościujące w ekonomice, „Przegląd Współczesny”, lipiec 1928:

„Społeczeństwo nie jest to nic innego, jak tylko zorganizowana wspólnota, która wytknęła sobie pewien cel. Gospodarstwo społeczne tworzy część składową życia społecznego, nie może przeto być wyzutym z celów, związanych z istnieniem całości społecznego życia. Celem gospodarstwa społecznego nie może być żadną miarą wyłącznie tylko produkcja dóbr, obejmować on winien obok niej i zaopatrywanie ogółu w przedmioty jego zapotrzebowania jako cel drugi, tudzież taki rozdział dóbr, który odpowiadałby powszechnemu dobru jako cel trzeci. Jeżeli zaś uznamy wszystkie te trzy cele, w takim razie uwidocznia się nam cel ogólny, etyczny, zarówno gospodarstwa społecznego, jak zorganizowanej wspólnoty czy społeczeństwa. Cel produkcji tylko w tym wypadku iść może w parze z celem powszechnego dobra, jeśli całość produkcji zwiększy sumę zadowolenia największej liczby ludzi, co tylko wówczas nastąpić może, jeśli w społeczeństwie zdobędą uznanie prawa moralne. Społeczeństwo, wyzute z więzów moralnych nie podołałoby zadaniom gospodarczym, jak tego dowodzi rozkład Francji przedrewolucyjnej w drugiej połowie XVIII w., tudzież Rosji obecnej. Żądanie etycznego celu gospodarstwa społecznego tkwi głęboko w istocie społeczeństwa ludzkiego, wobec czego niepodobna myśleć wprost o nim z pominięciem owego celu. Cel ten etyczny objawia się w nieodzownej – przynajmniej w dużym stopniu – solidarności życia społecznego, w społecznych cechach pracy, w żądaniu równomierności, a więc sprawiedliwości w obrocie oraz w uznaniu obowiązków, jakie nakłada wszelkie posiadanie”.

Czy poza tym istotnie stosunek popytu do podaży wyłącznie rozstrzyga o wysokości ceny i płacy? Wszakże wchodzą tu w grę i oddziałują na nie ponadto nowe wynalazki, w szczególności wytworów zastępczych, zmiany w położeniu gospodarczym ludności, koszty transportu, wysokość ceł i premii eksportowych, postęp nauk przyrodniczych, wojny, działania przyrody, upodobania indywidualne, skrupuły etyczne oraz periodyczne zmiany kierunku mody, wreszcie zaś olbrzymie spekulacje królów giełdowych i trustowych, nieliczące się wcale z chwilowym stanem targu.

Poza tym wolnej konkurencji w ścisłym tego słowa znaczeniu nie ma. Na targu nie jawią się bowiem nigdy wszystkie wyprodukowane towary; poza tymi, które wywozi się za granicę drogą legalną, część tak producenci sami, jak i pośrednicy-kupcy chowają i magazynują, czekając na pomyślną koniunkturę, tj. po prostu na podwyżkę cen.

Gdyby w tych warunkach o wysokości cen rozstrzygać miał wyłącznie fakt dostania się na rynek pewnej ilości, bo nie wszystkich towarów, w rzeczywistości rozstrzygałby o niej przypadek, np. urodzaj w danym roku bądź rozmyślne działanie sprzedawcy w kierunku osiągnięcia podwyższenia cen, a więc krok podyktowany wyłącznie interesem własnym, i dziwnym byłoby co najmniej żądanie, by nie wolno było przeciwstawiać podobnej akcji sprzedawcy przezornego przeciwdziałania państwa ze względu na owe „prawa ekonomiczne”.

Przyznaję, że państwo może w danym wypadku pójść za daleko lub obrać drogę niewłaściwą, zakupując pewne przedmioty pierwszej potrzeby i umieszczając je w magazynach, np. zboże dla wojska. To jest kwestia konkretnego faktu i jego oceny. Ale w żadnym wypadku nie wolno twierdzić, że działając tak, państwo narusza prawa ekonomiczne, bo byłoby to po prostu niedorzecznością

Żądanie zniesienia barier celnych i połączona z nim nęcąca zapowiedź wiecznego pokoju oraz naigrawanie się liberalizmu z haseł samowystarczalności wymagają szczegółowego odparcia.

Przede wszystkim należy odeprzeć powtarzane dotąd twierdzenia, jakoby rozkwit gospodarczy Europy należało przypisać liberalizmowi gospodarczemu. Rzecz ma się wprost przeciwnie.

Zamożność swoją Anglia zawdzięcza protekcjonistycznym zarządzeniom przede wszystkim królowej Elżbiety, która zniosła przywilej Hanzy i zapewniła szereg przywilejów angielskiej żegludze i angielskim sukiennikom. Akt nawigacyjny Cromwella z 1651 r. był dalszym potężnym krokiem naprzód w tym samym kierunku: ustanowił cła podwójne od towarów sprowadzanych do Wielkiej Brytanii na okrętach obcych. Załoga na okrętach angielskich musiała być w 2/3 angielską. Monopol handlu z koloniami zastrzeżono wyłącznie dla Anglików. Dowóz towarów na okrętach obywateli państw pośredniczących był wprost zabroniony, na okrętach pochodzenia dowożonych towarów pociągał za sobą opłatę podwójnego cła. W ten sposób Anglia złamała pośrednictwo Holendrów. Następnie zakazano dowozu największej części towarów francuskich, jako to: win, sukna, jedwabi, skór, towarów złotych, srebrnych, wywozu wełny. Obłożono dowóz wełny irlandzkiej wysokimi cłami przywozowymi. Zabroniono dowozu indyjskich materii jedwabnych i kalikotowych, a wreszcie zakazano emigracji fachowych robotników przędzalni wełny. Tymi bezwzględnymi zakazami Anglia podniosła i rozwinęła własny przemysł, zmuszając konsumentów do używania wyłącznie materii krajowych.

Podobnymi drogami kroczyła Francja. Ludwik XI zabronił dowozu sukna z Katalonii i kamgarnów z Flandrii. Colbert podwyższył cła na towary angielskie i holenderskie w dwójnasób; dowozu z innych krajów zupełnie zabronił, jak również wywozu zboża w latach nieurodzaju celem zapewnienia żywności prowincjom mniej żyznym własnego państwa. Tymi zarządzeniami Colbert stworzył podwaliny gospodarczej pomyślności Francji.

Fryderyk II pruski w ślad za wielkim ekonomistą francuskim XVIII w., Forbonnais, bronił zasady, że przywóz z zagranicy towarów zbytkowych tudzież takich, które w kraju mogą być wyrobione, jest niepożądany.

Gdy Anglia dzięki merkantylistycznej polityce swoich mężów stanu zyskała olbrzymią przewagę nad kontynentem, którą utrwaliło na długie dziesiątki lat najwcześniejsze zastosowanie maszyny parowej w wielkim przemyśle angielskim, postanowiła nie poprzestać na dokonanym już opanowaniu rynku wewnętrznego, ale wyjść poza granice własne, torując sobie drogę i miejsca zbytu w innych państwach. Ku temu celowi posłużyła jej doskonale teoria wolnohandlowa. Wielka Brytania nie ryzykowała nic, popierając w owej chwili tę teorię; już w chwili wystąpienia Adama Smitha, nade wszystko zaś Dawida Ricardo miała zbyt silną przewagę nad przemysłem kontynentalnym, aby się móc obawiać czyjejkolwiek konkurencji. Mimo to jednak zatrzymała cła agrarne, a nawet je podniosła w r. 1828, zaprowadziła skalę celną ruchomą, dostosowaną do cen zboża, a w dziedzinie produkcji przemysłowej poczyniła tylko niewielkie ustępstwa, po których w r. 1840 nastąpiło nawet podwyższenie ceł o 8%. Dopiero reformy Gladstone’a z r. 1853 i 1860 zaprowadziły całkowity niemal wolny handel i zniosły monopol dowozu, zastrzeżony w akcie nawigacyjnym dla okrętów angielskich, jako w danej chwili już zbyteczny.

Że jednak Wielka Brytania i dziś jeszcze bynajmniej nie zerwała z teorią merkantylistyczną, a wolny handel głosi tylko dla innych, dowodzi jej zachowanie w sprawie stworzenia u siebie przemysłu farbiarskiego. Tu bowiem użyła Wielka Brytania w ustawach z 25 lutego 1919 i 24 marca 1921 najskrajniejszych metod merkantylistycznych dla utrzymania uświęconej zasady pierwszeństwa dla produkcji wielkobrytyjskiej przed wszelką inną.

Amerykanin Hamilton, Francuz Chaptal i Niemiec List już w pierwszej połowie XIX w. zdemaskowali obłudę angielską w głoszeniu dla innych narodów teorii wolnohandlowej i dowodzili, że wolny handel między krajem, rozwiniętym wysoko pod względem przemysłowym, a krajem stawiającym dopiero pierwsze tu kroki, byłby niedorzecznością, co więcej, byłby samobójstwem.

Podobnie miała się rzecz we Francji. Dopiero wówczas, gdy przemysł francuski zawładnął nad rynkiem wewnętrznym, Francja zaniechała ochrony celnej i zawarła z Wielką Brytanią traktat handlowy z 23 stycznia 1860, uchylający dotychczasowe zakazy dowozu i obniżający cały szereg ceł obustronnych bardzo znacznie.

Stany Zjednoczone zawdzięczają wspaniały rozwój własnego przemysłu tak samo zarządzeniom protekcjonistycznym Washingtona, Hamiltona, Jeffersona i Madisona. Utrwaliła ten rozwój wysoce protekcjonistyczna taryfa McKinleya z r. 1890 i podobnym duchem owiana taryfa Dingleya z r. 1896, których celem było usamodzielnienie Stanów Zjednoczonych wobec Europy, ostatecznie zaś sparaliżowała import towarów europejskich do Stanów ultra protekcjonistyczna taryfa Fordneya i McCumbera z 20 września 1922, wymierzająca we wszystkich wypadkach przyznawania przemysłowcom europejskim przez ich państwa premii eksportowych cła wchodowe w tej samej wysokości w razie przywożenia tych towarów do Stanów.

Austro-Węgry od r. 1876, a Francja od r. 1882, tym bardziej zaś od r. 1892, gdy objął tam rządy gospodarcze min. Méline, wróciła do protekcjonizmu, któremu zawdzięczała gospodarczą swoją pomyślność.

Póki w Niemczech panował wolny handel, tj. w latach 1867-1876, były one zalane towarami przemysłowymi angielskimi oraz zbożem rosyjskim i węgierskim. Dopiero w r. 1876 właściciele przędzalń i wielkich hut żelaza zainicjowali zwrot zupełny, a w następstwie stały się Niemcy, kraj do połowy XIX w. przeważnie rolniczy i to w o wiele wyższym stopniu niż Polska dzisiaj, jednym z najbardziej uprzemysłowionych i najbogatszych państw na kuli ziemskiej.

I wówczas, gdy Niemcy mogły już konkurować z państwami zachodu, znalazły się u przedstawicieli nauki niemieckiej, jak u uczonych angielskich z czasów Lista, zalecenia wolnego handlu – rozumie się – dla innych.

Gdybyśmy tedy dzisiaj dali się złowić hasłom wolnego handlu przed zrównaniem poziomu naszego rolnictwa, przemysłu i górnictwa z zachodnioeuropejskim, jak tego domagała się od nas konferencja brukselska w r. 1920, a jeszcze natarczywiej odezwa 170 bankierów z r. 1926, w takim razie rychło stracilibyśmy niezależność gospodarczą.

Już dziś fabryki, kopalnie i banki polskie w niepokojącym tempie przechodzą w ręce obce, a zniesienie barier celnych przyśpieszyłoby to tempo, spychając Polskę do poziomu kolonii, której wolno by było wówczas wywozić tylko surowce, bo państwa „przemysłowo starsze”, straciwszy odbiorców w koloniach zamorskich i w zubożałej Rosji, nie mogą pogodzić się z myślą o dalszych stratach.

Dlatego przekonywa się dziś jednych o szlachetności pomysłu Paneuropy, innych zapewnia się o „niezłomności” praw ekonomicznych. Wśród pisarzy, którzy podjęli się tego zadania, jednym z najgłośniejszych jest Francis Delaisi, autor poczytnej, ale rozwlekłej i płytkiej książki pt. Les contradictions du monde moderne (Paris, Payot 1925). Argumenty jego są jednak nad wyraz słabe.

Już Adam Smith szydził, że w Szkocji nie założy się winnic. Delaisi powtarza to samo, przytaczając tylko inne przykłady. Wykazuje współzależność wszystkich narodów od siebie i niemożność zupełnej wystarczalności każdego z nich z osobna.

Zataja jednak, że istnieje dwojaka zależność, jedna naturalna i stała, druga sztuczna i przejściowa. Pierwsza ma miejsce wówczas, gdy bądź klimat stoi na przeszkodzie danej gałęzi produkcji, bądź w danym kraju brak np. pokładów pewnych minerałów. Tego oczywiście żadna siła ludzka zmienić nie może. W Polsce kultura pomarańczy czy bawełny nie jest możliwa, jak w Italii nie odkryto dotąd pokładów węgla. Nie ulega więc kwestii, że o ile nie zastosuje się pewnych namiastek (np. fabryki jedwabiu sztucznego, które wszak mogą powstać wszędzie), będziemy zawsze zmuszeni sprowadzać np. bawełnę z Ameryki, Egiptu czy Turkiestanu, a pomarańcze z Włoch czy Hiszpanii, Italia zaś węgiel z Anglii, Polski, Niemiec czy Czechosłowacji.

Zależność drugiego rodzaju jest natomiast do uchylenia, jest ona bowiem wynikiem li młodszości rozwoju przemysłowego jednego państwa w stosunku do innych. Jak dowodzą przytoczone przykłady Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Niemiec, poprawa danego stanu rzeczy zależy tylko od wysiłku naszej woli, a więc jest zawsze możliwa.

Poza tym współzależności, tam gdzie ona ma miejsce, nie należy mieszać z solidarnością interesów. Czasem jest wprost przeciwnie.

Strajk węglowy w Anglii przyniósł szkodę właścicielom kopalń angielskich a korzyść właścicielom kopalń polskich, stwarzając im nowe rynki zbytu, w szczególności w Italii i Norwegii. Wojnie celnej polsko-niemieckiej, wszczętej w r. 1925 w intencji szkodzenia Polsce, zawdzięczamy rozpoczęcie budowy własnej floty handlowej, rozbudowę w szybkim tempie portu gdyńskiego oraz bezpośredni dowóz ryżu i kawy przez Gdynię z pominięciem niemieckiego pośrednictwa.

Im później przyjdzie do skutku traktat handlowy z Niemcami, skądinąd bardzo pożądany, tym łatwiej uda się nam również zorganizować bezpośredni dowóz bawełny i wełny tudzież bezpośredni wywóz polskiego cynku, polskiego cementu, polskich bekonów, masła i jaj oraz wytworzenie w Polsce fabryk przetworów drzewnych.

Błędnym jest więc twierdzenie, jakoby współzależność ekonomiczna między dwoma państwami pociągała za sobą zawsze i koniecznie solidarność interesów między nimi. Przeciwnie faktem jest, że co jednemu przynosi korzyść, to drugiemu wyrządzić może uszczerbek, tak samo zresztą, jak to dzieje się wśród jednostek ludzkich, w epoce istnienia ustroju własności prywatnej.

Poza tym przeciwnik nasz sądzi nieraz, że nam szkodzi i taka jest jego intencja: faktycznie budzi uśpioną energię i krzesze opór. Należy tedy przewartościować pojęcia nasze o tym, co przynosi szkodę lub pożytek. Historia stwierdza, że rezultat jest często zgoła odmienny od zamierzonego. I tak być musi, dopóki istnieć będą sprzeczne interesy jednostek i odrębnych organizmów państwowych, czuwających troskliwie nie tylko nad własną suwerennością polityczną, ale i nad własną pomyślnością gospodarczą.

Natomiast niejednokrotnie istnieje solidarność interesów między dłużnikiem a wierzycielem. Wierzyciel bowiem daleki, niemający żadnych specjalnych życzeń w dziedzinie polityki prócz ogólnego pragnienia pokoju, jak wobec nas wierzyciel amerykański, może jedynie pragnąć, aby Polska mądrze używała pożyczonych jej pieniędzy i by przy ich pomocy wygospodarowała prócz procentów i amortyzacji jeszcze powiększenie własnego majątku. Wierzyciel taki pragnie również, by państwo dłużnicze nie poniosło uszczerbku w walce z innym państwem i w danym razie uczyni wszystko, by przeszkodzić wojnie, która bez względu na jej wynik osłabiłaby wypłacalność dłużniczego państwa.

Dążenie do samowystarczalności, bez którego niepodobna wyobrazić sobie mądrej miłości ojczyzny ani prawdziwej niezależności politycznej, nie mogłoby się obejść bez daleko idącej ingerencji państwa. Popieranie produkcji krajowej w drodze ceł ochronnych i premii eksportowych jest oczywiście w zasadzie naruszeniem zasady niemieszania się państwa do spraw gospodarczych, ale może być w danym wypadku koniecznym i dobroczynnym.

Gdybyśmy w dziedzinie uaktywnienia bilansu handlowego, a tym samym u nas i bilansu płatniczego zaniechali ingerencji państwa, a bilans handlowy przedstawiał się w najbliższych latach równie fatalnie jak dotąd, to by za lat 6 do 7 cały zasób naszego pokrycia metalowego odpłynął za granicę.

Wprawdzie są państwa o wysokiej kulturze, jak np. Wielka Brytania, w których istnieje bilans handlowy ujemny, a mimo to ogólny rezultat w bilansie płatniczym jest dodatni, wobec czego owe państwa nie potrzebują się zanadto przejmować ujemnością swego bilansu handlowego. Ale dzieje się tak dlatego, ponieważ niedobór bilansu handlowego pokrywa się tam dochodami 1) z kapitałów, lokowanych przez obywateli tych państw za granicą, 2) z przewożenia towarów obcych po morzach i oceanach całej kuli ziemskiej, 3) z wydatków cudzoziemców przyjeżdżających do nich dla korzystania z komfortu, muzeów, ognisk nauki, miejsc kąpielowych i rozrywkowych. Polska natomiast nie rozporządza żadnym z tych źródeł pokrycia niedoboru swego bilansu handlowego.

Dawniej pozycją czynną naszego bilansu płatniczego były przesyłki emigrantów dla rodzin, pozostałych w Polsce. Z chwilą, gdy liczba emigrantów dopuszczonych do lądowania została w Stanach Zjednoczonych na każdy rok bardzo znacznie zredukowaną, i ta pozycja czynna naszego bilansu płatniczego niemal odpadła, w każdym razie nie przewyższa kwot, które emigranci opuszczający Polskę z kraju wywożą i liczba wracających z Ameryki z każdym rokiem maleje w dużym stopniu. Tak więc dla Polski jako główne źródło pokrycia niedoboru, powstałego z ujemnego bilansu handlowego, pozostają pożyczki zagraniczne.

Podczas gdy więc w innych państwach ubytek w jednym kierunku zastępuje dochód w innym, my uciekamy się z konieczności do takiego źródła pokrycia, które jest właściwie tylko chwilowym wybawieniem z kłopotu, ale faktycznie niedoboru nie usuwa, rozkładając go tylko wraz z procentami na dalsze pokolenia.

Poza tym jeżeli ujemny bilans płatniczy ma jeszcze trwać, jak wielu sądzi, przez kilka następnych lat – pytam, czym pokryjemy deficyt, jeśli spodziewane dalsze pożyczki nie dopiszą? A pewnym jest tylko revolving credit, zastrzeżony w układzie z jesieni 1927 do pewnej granicy – nadwyżka jest oczywiście niepewną. Szanse dalszego kredytu w Stanach są dziś niepomyślne. Następstwem niewypłacenia drugiej raty pożyczki Dilonowskiej był spadek złotego. Jeśli więc nie dostaniemy pożyczki w wysokości deficytu bilansu płatniczego, w takim razie złoty znów spadnie. Nie o wiele może, ale spadnie. To trzeba sobie jasno powiedzieć.

Ale stanie się tak tylko wtedy, jeśli rząd temu wszystkiemu przypatrywać się będzie z założonymi rękami.

Jeśli chcemy okres ujemnego bilansu handlowego skrócić, a kurs złotego utrwalić, musimy ogół konsumentów w Polsce zmusić do dawania pierwszeństwa towarom polskim przed obcymi i wbrew wszelkim zabiegom choćby najprzyjaźniejszej zagranicy zdobyć dla produkcji polskiej przynajmniej rynek wewnętrzny, a producentów tak rolnych jak przemysłowych skłonić do produkcji możliwie najlepszej w drodze 1) inwestycji, 2) racjonalizacji produkcji, 3) koniecznej w danym razie specjalizacji, wytwarzającej typ czyli standard.

I tu bez daleko idącej ingerencji państwa się nie obejdzie. Samo bowiem nie zrobi się nic albo zrobiłoby się najgorzej.

A każdy kto ma jakiś wytknięty cel, powinien do niego konsekwentnie i wytrwale dążyć.

Wprawdzie twierdzą niektórzy wybitni ekonomiści, że poprawa stosunków następuje sama przez się, a mianowicie w ten sposób, że gdy wskutek przewagi przywozu nad wywozem zmniejszy się pokrycie w złocie, walutach i dewizach w bankach emisyjnych, nastąpi samorzutny ratunek w formie zakupywania przez jednostki złota, walut czy dewiz, a to z obawy spadku własnej waluty.

Niestety większość społeczeństwa w żadnym państwie na świecie, a tym mniej w Polsce nie studiuje dekadowych sprawozdań swego banku emisyjnego, nie rozumiałaby ich, gdyby je nawet czytała i nie wie zgoła ani o tym, że pokrycie uległo zmniejszeniu, ani jakie ten fakt ma znaczenie i pociąga za sobą następstwa. Trudno nawet poważnie żądać, aby ogół to wszystko wiedział i rozumiał.

„Pokryje się” więc tylko mała garstka świadomych rzeczy bankierów i wykształceńszych kupców. Kupna zaś ze strony tej garstki wyjdą jej tylko samej na korzyść, ale nie zdołają przeciwważyć tendencji zniżkowej własnej waluty, tendencji wywołanej stałą przewyżką dowozu nad wywozem. Tak więc ta nadzieja samoobrony organizmu społecznego, tak ponętna i tak zgodna z teorią niemieszania się państwa do spraw gospodarczych, jest niestety równie nierealną, jak cała koncepcja hominis oeconomici, na której ekonomika liberalna oparła swój system.

Proponowano również z poważnej strony ograniczenie sprowadzania z zagranicy maszyn, narzędzi i surowców, przeznaczonych na przeróbkę, a tym samym zaprzestanie dotychczasowej polityki inwestycyjnej, co poprawiłoby niewątpliwie – i to bardzo znacznie – bilans handlowy. Ale wzmogłoby emigrację, podkopało mocarstwowe stanowisko Polski i utrzymało ją na niskim poziomie gospodarczym, na jakim znajduje się niestety obecnie. Byłaby to ponadto polityka rozpaczy i z natury rzeczy nawet w razie konieczności jej stosowania mogłaby być tylko krótkotrwałą.

A co potem? Czy mamy uwieczniać naszą niższość gospodarczą, myśląc tylko o dniu dzisiejszym i czy podobna polityka zasługiwałaby na lepsze określenie niż osławione: „fortwursteln” austriackiego ministra Taaffe’go?

Ale z drugiej strony, czy damy sobie radę bez restrykcji długoterminowych nakładów państwowych i kredytowych? Nie, jeśli przelękniemy się wszelkiej interwencji. Tak, jeśli spróbujemy raz jeszcze – rozumie się czasowo – niesympatycznych, przyznaję, utrudnień w kierunku znacznego ograniczenia zbędnych wyjazdów za granicę, takiegoż ograniczenia kupna za granicą towarów wytwarzanych w kraju lub takich, które, jak ryż, sprowadzany za 70 milionów zł rocznie, można doskonale zastąpić kaszą jęczmienną i jeśli obok opinii publicznej i rząd wywrze konsekwentny wpływ w kierunku sprowadzenia do Polski kapitałów, należących do obywateli polskich, a przechowywanych dotąd w bankach zagranicznych.

Szczegóły, jak daleko w tych dziedzinach iść wolno, a jakich granic nie powinno się przekraczać, należy omówić osobno. To tylko jest pewne, że np. samo wezwanie do kupowania li towarów krajowych pozostałoby bezskuteczne, tak jak nim było dotąd. Na Węgrzech swego czasu odniosło rezultat, ale nie samo; współdziałało tu silnie ustawodawstwo i troskliwa protekcja, udzielana na każdym kroku wytwórczości krajowej. Z drugiej strony hałaśliwe demonstracje, tym mniej zaś postępki nielegalne wobec kupców importerów nie mogłyby być ani przez chwilę tolerowane. Nigdy bezprawie nie może rodzić trwałego dobra. Idzie nie o terror, ale jedynie o pewne wychowanie społeczeństwa, a przy tym o zarządzenia natury przejściowej aż do chwili takiego podniesienia się konsumpcji towaru krajowego tak w kraju jak za granicą, by bierność bilansu handlowego i z nią niebezpieczeństwo dla waluty polskiej usunąć. Gdy to nastąpi, będzie można pofolgować cugli lub całego wysiłku zaniechać.

Jeżeli w państwie polskim, posiadającym wszechstronne warunki najpomyślniejszego rozwoju, jako to najważniejsze surowce i to w najlepszej jakości: węgiel, naftę, rudę żelazną, cynk, fosfaty, sól potasową; pracowitą i uzdolnioną ludność oraz niższe niż na zachodzie płace robotnicze – istnieje w tak przerażających rozmiarach sprowadzanie towarów zagranicznych, to część winy ponosi bezmyślność naszej publiczności oraz zadawnione tradycje pewnej części naszego kupiectwa, jakoby towar polski był gorszy od jakiegokolwiek zagranicznego, podczas gdy w Anglii istnieje hasło, uważane za pierwsze przykazanie patrioty: The English goods are the best, choćby nawet nie zawsze tak było.

Z tą przedawnioną bezmyślnością należy rozpocząć walkę, a państwo musi się również przyczynić do zmiany opinii publicznej i na nią oddziaływać. W pierwszym rzędzie należy zmienić system wychowania i już dzieciom w szkole wpoić odmienne w tym względzie zapatrywania. A czymże to będzie, jeśli nie ingerencją państwa?

A nasza emigracja? Chcemy być mocarstwem, a do tego trzeba nie tylko czynnego bilansu płatniczego, ale i wielkiej liczby ludności. Nie mamy pierwszego i nie wiadomo, jak prędko będziemy go mieli, a „nadwyżki” naszej ludności, często najdzielniejszych i najzdrowszych, pozbywamy się obojętnie na rzecz zagranicy, bo dla nich w ojczyźnie brak chleba. Gdy więc przyjdzie kiedyś do rozgrywki między nami a czy to sąsiadem wschodnim czy zachodnim, będziemy mogli stawiać mu czoło osobistą dzielnością i zapałem, ale nie wolno nam zapominać o tym, że liczbą będziemy dwukrotnie albo i trzykrotnie od jednego czy drugiego słabsi.

Możności zdobywania chleba w Polsce jest jeszcze dużo. Nie można zaprzeczyć, że rolnictwo w ostatnich latach dokonało wielkiego postępu, mimo to jednak czeka je jeszcze bardzo znaczny rozwój w dziedzinie uprawy roślin pastewnych, warzyw, przednich owoców, czeka organizacja spółdzielczych mleczarń, handlu jajami i bekonami na wielką skalę.

I przemysł nasz, jak niestety dobrze wiemy, daleki jest od dorównania zagranicy. Energii i zapału jest dużo, fachowej wiedzy coraz więcej, ale jest mało kapitału i zaniedbania przeszłości są zbyt wielkie, aby można je było w zwykłym tempie usunąć. Trzeba we wszystkich kierunkach wytężonego wyścigu pracy, aby nadrobić luki przeszłości i dorównać zachodowi, w pierwszym zaś rzędzie zabezpieczyć rynek wewnętrzny wyłącznie dla wytwórczości polskiej.

I miejsca w Polsce nie brak, skoro u nas na km. kw. żyje zaledwie 70 ludzi, podczas gdy w Belgi mieści się 245, w Holandii 200, w Wielkiej Brytanii 187, w Niemczech 334, w Italii 125, a nawet w Czechosłowacji 96. Uprawa zboża daje u nas zaledwie 11.8 kwintali pszenicy względnie 11.5 kwintali żyta, podczas gdy w Czechosłowacji odnośne cyfry wynoszą 15.9 i 15.4, w Niemczech 18.3 i 14 kwintali. We Włoszech „battaglia del grano“ Mussoliniego niebawem uczyni zbędną emigrację i poprawi bardzo znacznie bilans handlowy. U nas odezwa prezesa Fudakowskiego o intensywniejszą niż dotąd uprawę roli bez zbawiennego i mądrego interwencjonizmu ze strony państwa nie będzie miała niestety większych rezultatów.

Nie jest wystarczający apel do producentów, aby więcej niż dotąd produkowali, dostarczając tym samym rodakom zajęcia i dając im możność nieopuszczania kraju – wydaje się tu konieczną wprost ingerencja państwa.

Ale funkcja ta objawia się także w drodze kontroli. Czy taka kontrola zasadniczo jest dopuszczalna?

Tu zaznaczyć należy, że ci sami, którzy sprzeciwiają się kontroli własnych przedsiębiorstw, domagają się jej dla cudzych; narzekają na ustawiczne podwyżki cen zboża, mąki, jaj choćby o grosz, inni znów skrupulatnie badają w interesie własnym koszty płac robotniczych i ubezpieczeń społecznych, obliczając, jaki procent one stanowią w ogólnym budżecie ich wydatków.

I trzeba przyznać, że choć rezultaty tych szczegółowych badań i postulaty na ich podstawie stawiane nie zawsze są bez zarzutu, to jednak sama zasada kontroli jest trafna. Niepodobna by było ułożyć żadnego budżetu bez znajomości wszystkich jego pozycji.

Ale to samo prawo ma i konsument, a konsumentami jesteśmy wszyscy; wszyscy tedy odczuwamy jako krzywdzącą wzrastającą co jakiś czas mimo stałości naszej waluty cenę cementu, wapna, materiałów włókienniczych, wyrobów metalowych, papierniczych. Tu pewna interwencja państwa w kierunku współdziałania przy ocenie zasadności danej podwyżki wydaje się konieczną. Niewątpliwie interwencja ta stanie się w miarę dojrzewania społeczeństwa w kierunku przemysłowo-handlowym mniejszą i zwolni tempa. Dziś natomiast jest czymś w rodzaju opieki, danej dziecku przez człowieka dorosłego, w każdym więc razie może mieć tylko charakter czasowy.

Czy atoli nie należałoby, na razie przynajmniej wszelkiej kontroli zaniechać, celem umożliwienia szybszego wzrostu kapitalizacji i większej podaży kapitałów, co pociągnęłoby za sobą tak pożądaną obniżkę wygórowanej dziś stopy procentowej? Niestety wzrost kapitalizacji w Polsce, w zasadzie nader korzystny i pożądany, tylko w części mógłby wywołać zwiększoną podaż kapitałów a to po prostu dlatego, że tylko w części uzyskana nadwyżka kapitału powiększyłaby podaż kapitału na polskim rynku pieniężnym.

Wysokość stopy procentowej u nas normuje oczywiście ta tylko część kapitału światowego, inclusive polskiego, która pojawia się na rynkach polskich z gotowością służenia produkcji polskiej. Stopę tę więc obniży nie samo przez się zwiększenie zysków fabrykanta czy bankiera, żyjącego w Polsce, ale wzmożone zaufanie kapitału ruchomego, bez względu na jego pochodzenie, do lokat w Polsce.

A ono znów zależy od stałości polityki pokojowej Polski i innych państw względem Polski, od punktualności i sumienności polskich eksporterów i dłużników tudzież od wzmożonej współpracy kapitałów polskich, w części ukrywających się dotąd trwożliwie po bankach holenderskich, szwajcarskich, angielskich i niemieckich, co słusznie wstrzymuje dopływ kapitałów zagranicznych, niemogących mieć więcej zaufania do stosunków polskich od tego, jakie żywią dla nich Polacy sami.

Wszystkie te postulaty są atoli uzasadnione tylko pod tym warunkiem, jeżeli kontrolujący mają więcej doświadczenia i więcej fachowej wiedzy od kontrolowanych. Bezinteresowność i przywiązanie do dobra państwa oraz brak związania z interesami materialnymi poszczególnych warstw u osobistości kierujących są niewątpliwe, ale wszystkie te zalety jeszcze nie są wystarczające.

Trzeba ponadto wiadomości fachowych, trzeba specjalnego wykształcenia w wyższych szkołach fachowych urzędników, przeznaczonych do kontroli, tak żeby nie było objawów nieprzyjaznego odnoszenia się jednostek kierujących do wszelkiej inicjatywy prywatnej, choćby uczciwej i fachowej, co zdolne byłoby zniechęcić i tak ukrywający się dotąd częściowo kapitał polski i skłonić go do zaniechania wszelkiej akcji.

Trzeba dalej w przyszłości unikać błędów, dawniej popełnianych, jak udzielania kredytu przedsiębiorstwom nań niezasługującym lub przyjmowania za takie przedsiębiorstwa gwarancji państwowej lub wreszcie udzielania pozwoleń na pozostawienie za granicą większej ilości walut, uzyskanych z eksportu, aniżeli potrzeba do kupna surowców, przeznaczonych do przeróbki. Tak samo nie powinno mieć miejsca sprzedawanie za bezcen majątków państwowych tudzież odstępowanie za bezcen drogich inwestycji dokonanych przez państwo, co dowodziło bądź nieudolności bądź nieuczciwości czynników decydujących. To wszystko były przykłady odstraszające, z których wszakże nie należy wysnuwać wniosków ujemnych przeciw samej zasadzie interwencjonizmu, lecz jedynie przeciw brakowi wiedzy fachowej u odnośnych urzędników.

Należy wytworzyć typ kupca i przemysłowca polskiego uczciwego, solidnego i pewnego, jak kupiec anglosaski, ale wychować go może tylko członek elity kierującej, który sam przymioty te sobie przyswoił przez studium życia gospodarczego Zachodu.

Nie jest prawdą, jakoby ingerencja państwa pozostawała w sprzeczności z parlamentaryzmem. Jej zwolennicy nigdy i nigdzie nie byli wrogami uchwalania budżetu przez ciała ustawodawcze, a więc ich prawa kontroli. Nikt rozsądny nie pragnie utraty przez reprezentantów społeczeństwa tego najszczytniejszego i najowocniejszego uprawnienia ciał parlamentarnych. A jeśli chciałby przekazać z przyczyn rzeczowej dogodności przygotowanie wielkich kodeksów lub ustaw gospodarczych odrębnym ciałom fachowym, to historia parlamentaryzmu stwierdza, że za tym oświadczali się nawet najczystszej krwi dawnego autoramentu liberałowie. Bo ostatecznie, aby w skomplikowanych stosunkach dzisiejszych uchwalić ustawę treści gospodarczej, trzeba posiadać wiedzę fachową, trzeba być specjalistą lub, jak mówią w Moskwie, „specem”. Liberalizm mimo entuzjazmu dla wszelkiej wolności nie może temu zaprzeczyć.

I o tym pamiętać powinni obrońcy gospodarczego liberalizmu, że nawet najzagorzalsi jego zwolennicy z chwilą wzięcia udziału w rządach stawali się zwolennikami ingerencji państwa, jak Wilhelm Humboldt, a sam Dawid Ricardo przemawiał w parlamencie angielskim za upaństwowieniem banku angielskiego i wprowadzeniem kas pensyjnych dla starców.

W sprawach gospodarczych tyle jest punktów widzenia, ile interesów. Inaczej zapatruje się na tuman kurzu wywołanego automobilem ten, kto w nim siedzi, inaczej ten, kto przechodzi szosą. Pierwszy unosi się nad szybkością jazdy, drugi oburza się na bezwzględność jego kierownika, a już co do rodziców dzieci przejechanych, zapatrywania ich na samochody będą stanowczo ujemne.

Błędnym byłoby w każdym razie stanowisko dogmatyczne. Kto głosi absolutną wolność w każdym wypadku jako panaceum, nie ma tak samo słuszności jak ten, kto w narzucaniu dyktatu przez państwo widzi we wszelkich dziedzinach środek uniwersalny na wszystkie choroby społeczne. Jedno i drugie byłoby po prostu znachorstwem.

Tylko stanowisko realne, oparte na doświadczeniu życiowym i naukach historii odpowiada prawdziwemu i głęboko pojętemu interesowi całości i wszystkich jej części. Polityka gospodarcza jest sztuką, wymaga tedy umiejętnych wykonawców. W jednym wypadku więcej niż dotąd swobody, w drugim pewna doza kontroli okaże się właściwą. Na to nie może być żadnych określeń apriorycznych.

W matematyce obojętnym jest, kto rachunek wykona, święty czy zbrodniarz, Morgan czy żebrak. Rezultat musi być zawsze taki sam. W polityce gospodarczej wobec zawodności teorii i pozornej sprzeczności różnych faktów dziejowych, wynik działania zależy w wielkiej części od czynnika podmiotowego: osobistości i cech charakteru oraz fachowej wiedzy kierującego polityka, jego doradców i bodaj większości członków ciał ustawodawczych.

W ten sposób godzi się rozważny liberalizm z ingerencją państwa i oba zatracają wrogie względem siebie oblicza. Wszak są to tylko dwie metody, dwie taktyki dla osiągnięcia tego samego celu: dobra ojczyzny. Kto przykładać będzie do działania miarę martwych formułek, haseł takich czy innych, zbłądzi i zaszkodzi. A prawdziwa elita, do której na najwyższych szczeblach jak i w urzędach naszych coraz więcej dziś zaliczyć możemy jednostek, poprowadzi naród i państwo do rozkwitu.

prof. Leopold Caro

LeopoldCaro


Promuj nasz portal - udostępnij wpis!
Podoba Ci się nasza inicjatywa?
Wesprzyj portal finansowo! Nie musisz wypełniać blankietów i chodzić na pocztę! Wszystko zrobisz w ciągu 3 minut ze swoje internetowego konta bankowego. Przeczytaj nasz apel i zobacz dlaczego potrzebujemy Twojego wsparcia: APEL O WSPARCIE PORTALU.

Tagi: ,

Podobne wpisy:

Subscribe to Comments RSS Feed in this post

3 Komentarzy

  1. Wielkie dzięki za przypominanie i publikację tekstów tego wyjątkowego człowieka. Tacy ekonomiści to prawdziwy skarb.

  2. Polecam wszystkim teksty profesora opublikowane w 156. i 157. numerze magazynu „Szczerbiec”.
    https://www.nacjonalista.pl/2017/09/19/szczerbiec-nr-156-pismo-dla-politycznych-zolnierzy-nacjonalizmu/
    https://www.nacjonalista.pl/2018/04/07/szczerbiec-nr-157-zero-poprawnosci-politycznej/

    Kupujcie więcej niż 1 egzemplarz i przekazujcie dalej znajomym, komuś z rodziny, sąsiadowi. Niech nacjonalistyczny przekaz dociera do kolejnych Polaków!

  3. Leopold Caro (1864–1939) był jednym z najwybitniejszych przedstawicieli polskiego solidaryzmu katolickiego. Urodził się 27 maja 1864 roku. Studiował na Uniwersytecie Lwowskim, gdzie uzyskał stopień doktora praw oraz absolutorium z filozofii. Następnie podjął studia ekonomiczne w Lipsku. Po powrocie do ojczyzny praktykował jako adwokat – początkowo we Lwowie, później zaś przeniósł swoją kancelarię do Krakowa. W 1914 r. został zmobilizowany do armii austriackiej, w której służył w czasie I wojny światowej. Po jej zakończeniu zaciągnął się na ochotnika do Wojska Polskiego. Zdemobilizowany w 1920 r., osiadł na stałe we Lwowie. Objął katedrę ekonomii społecznej na Politechnice Lwowskiej. Przez krótki czas wykładał także na Uniwersytecie Jana Kazimierza. W 1927 r. został prezesem Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego. W tym samym roku stał się członkiem Komisji Opiniodawczej przy Komitecie Ekonomicznym Rady Ministrów. W 1934 r. z inicjatywy kardynała Augusta Hlonda powołano do życia Radę Społeczną przy Prymasie Polski, w której Caro piastował stanowisko wiceprezesa. Zmarł we Lwowie 8 lutego 1939 roku.

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*
*