life on top s01e01 sister act hd full episode https://anyxvideos.com xxx school girls porno fututa de nu hot sexo con https://www.xnxxflex.com rani hot bangali heroine xvideos-in.com sex cinema bhavana

Ernst Jünger: W stalowych burzach – kredowe okopy Szampanii

Promuj nasz portal - udostępnij wpis!

Pociąg zatrzymał się w Bazancourt, małym miasteczku Szampanii. Wysiedliśmy. Z niedowierzającą nabożnością wsłuchiwaliśmy się w powolny takt walcowni frontu, melodii, do której będzie nam dane przywyknąć w ciągu długich lat. W dali, na tle szarego grudniowego nieba rozpływała się biała piłeczka szrapnela. Wionął ku nam oddech walki, wypełniając nas osobliwym drżeniem. Czy przeczuwaliśmy, że niemal wszyscy zginiemy – jeden wcześniej, inny później -w dniach, gdy głuchy pomruk przejdzie w ryk nieustannego grzmotu? Wyszliśmy z uczelni, szkół, warsztatów, by w trakcie kilku tygodni szkolenia stopić się w jedno wielkie, wypełnione entuzjazmem ciało. Potomkowie epoki stabilności, tęskniliśmy za czymś niezwykłym, za wielkim niebezpieczeństwem.

Wtedy to porwała nas wojna jak rausz. Ruszaliśmy w deszczu kwiatów, róże i tętniąca krew wprawiały nas w nastrój upojenia. Wojna wszak musiała nam to dać: wielkość, moc, odświętność. Marzył nam się męski czyn, radosny bój strzelców na kwietnych łąkach zroszonych krwią. „Najpiękniejsza ze wszystkich to śmierć…”. Ach, byle tylko nie siedzieć w domu, byle mieć w tym swój udział! „Drużynami do szeregu!!”. Rozpalona wyobraźnia uspokajała się w marszu po ciężkim, gliniastym gruncie Szampanii. Ołowiem ciążyły tornister, naboje i karabin. „Marsz krótkim krokiem! Uważać tam z tyłu!”

Wreszcie doszliśmy do kwater 73 pułku piechoty – wsi Orainville, jednej z nędznych dziur w tej okolicy. Stało tam pięćdziesiąt domów z cegły lub kredowego kamienia i zamek w parkowym otoczeniu. Ruch na wiejskiej drodze zdumiewał wzrok nawykły do miejskiego ładu. Można było dostrzec tylko paru spłoszonych i obszarpanych cywilów; wszędzie zaś, w znoszonych strzępiastych płaszczach, żołnierzy, o twarzach ogorzałych, okolonych wielką brodą, którzy przechadzali się wolnym krokiem lub stali w małych grupkach pod drzwiami domów witając nas, nowicjuszy, żartobliwym pokrzykiwaniem. W jednej z bram stała, w otoczeniu gońców, którzy pobrzękiwali menażkami, kuchnia polowa roztaczająca ciepło i woń grochówki. Wydawać się mogło, iż życie biegnie tu nieco wolniej, że jest przygaszone. Rozpoczynający się rozpad wsi pogłębiał jeszcze to wrażenie.

Pierwszą noc spędziliśmy w ogromnej stodole, po czym adiutant pułkowy, porucznik von Brixen, rozdzielił nas na zamkowym podwórzu. Dostałem przydział do dziewiątej kompanii. Już ten pierwszy dzień wojny przyniósł decydujące przeżycie. Jedząc śniadanie siedzieliśmy w szkole, gdzie nas zakwaterowano. Raptownie zagrzmiał w pobliżu ciąg głuchych tąpnięć, a ze wszystkich domów żołnierze runęli ku wylotowi wsi. Zrobiliśmy to samo, nie bardzo zresztą wiedząc, czemu. Ponownie rozległ się nad nami osobliwy, dotychczas nieznany łopot i szum, który utonął w ogłuszającym trzasku. Dziwiłem się, że ludzie wokół mnie przypadali w pełnym biegu do ziemi, jakby w obliczu straszliwej grozy. Wydało mi się to wszystko nieco śmieszne, jak wówczas, gdy oglądając jakieś czynności nie bardzo rozumiemy ich sens. Wkrótce zjawiły się na wyludnionej drodze ciemne grupki niosące w pałatkach lub na splecionych dłoniach czarne strzępy. Z osobliwie przygnębiającym poczuciem nierzeczywistości wpatrywałem się w zakrwawioną postać, której noga zwisała z korpusu w dziwnym zakrzywieniu. Człowiek ten wyrzucał ochrypłe „ratunku!”, jakby w jego krtań wczepiła się nagła śmierć. Niesiono go do budynku, gdzie u wejścia powiewała flaga z czerwonym krzyżem. Cóż to być mogło? Wojna pokazała szpony i zrzuciła maskę dobroduszności. Było to tak zagadkowe, tak nieosobowe. Nikt nie myślał o wrogu, tej podstępnej tajemniczej istocie gdzieś w dali. Zajście to, w pełni leżące poza granicami doświadczenia, wywarło tak ogromne wrażenie, iż tylko z najwyższym trudem można było zrozumieć jego powiązania z rzeczywistością. Jawiło się jak upiór w jasną godzinę południa. Granat uderzył w portal zamku, ciskając do wejścia chmurę kamienia i odłamków, akurat, gdy uciekali tamtędy mieszkańcy wystraszeni pierwszymi eksplozjami. Zabrał trzynaście ofiar, wśród nich dyrygenta Gebharda, postać dobrze mi znaną z hanowerskich koncertów promenadowych. Uwiązany koń szybciej od ludzi zwietrzył zagrożenie, zerwał się kilka sekund wcześniej i nie draśnięty pogalopował na dziedziniec zamku. Nieodparta ciekawość pchała mnie na miejsce tragedii, choć ostrzał mógł się w każdej chwili powtórzyć. Obok miejsca eksplozji kołysał się szyld, na którym ręka jakiegoś dowcipnisia wypisała słowa „Pod Granatem”. Zamek był więc już znany jako niebezpieczne miejsce. Na drodze czerwieniły się wielkie kałuże krwi, dokoła leżały pasy i podziurawione hełmy. Odłamki poszarpały i poprzebijały ciężkie żelazne wrota portalu, krew opryskała kamień nadproża. Czułem, jak obraz ten siłą magnesu przyciąga mój wzrok; jednocześnie dokonywała się we mnie głęboka przemiana. Rozmawiając z towarzyszami zauważyłem, że ten incydent niejednemu wytłumił wojenny zapał. Tego, że i na mnie wywarł on mocne wrażenie, dowodziły liczne halucynacje słuchowe, zmieniające każdy odgłos przejeżdżającego wozu w fatalny furkot złowieszczego granatu. Miało to nam właściwie towarzyszyć przez całą wojnę, ów skurcz przy każdym, raptownym i nieoczekiwanym odgłosie. Czy to przejeżdżający z hukiem pociąg, czy upadek książki, czy też nocny krzyk – zawsze zamierało serce w poczuciu wielkiego nieznanego zagrożenia. Było to oznaką czterech lat spędzonych w cieniu śmierci. Przeżycie to oddziaływało z taką mocą w ciemnej krainie leżącej poza granicami świadomości, że przy zakłóceniu zwyczajnego ładu w bramy wkraczała śmierć – ów odźwierny z przestrogą na ustach, jak w zegarze, gdzie co godzina zjawia się z kosą i klepsydrą nad cyferblatem.

Wieczorem tego samego dnia nadeszła oczekiwana z utęsknieniem chwila, gdy obładowani ruszyliśmy na pozycje bojowe. Droga wiodła przez ruiny wsi Betricourt wyrastające z fantastycznego półmroku, do samotnej, ukrytej w zagajnikach jodłowych leśniczówki, „Bażanciarni”, gdzie odpoczywała rezerwa pułkowa, w ramach której operowała do tej nocy dziewiąta kompania. Jej dowódcą był podporucznik Brahms. Przyjęto nas, rozdzielono na drużyny i wkrótce znaleźliśmy się w kręgu brodatych, okrytych stwardniałą gliną wojaków, którzy powitali nas z jakąś ironiczną dobrodusznością. Pytali, jak wygląda Hanower, czy wojna prędko się skończy. A potem rozmowa, chciwie przez nas wyłapywana, obracała się z lakoniczną monotonią wokół fortyfikacji, kuchni polowej, odcinków okopu, ostrzału granatniego i innych spraw wojny pozycyjnej. Jakiś czas potem u wejścia chaty, w której się zatrzymaliśmy, zabrzmiał okrzyk „Wychodzić!” Ustawiliśmy się w drużynach i na komendę „Ładować i zabezpieczyć” z tajemną rozkoszą wsunęliśmy łódki ostrych naboi do magazynków. Później rozpoczął się milczący marsz naprzód, szeregiem, na przełaj przez nocną krainę, usianą ciemnymi zagajnikami. Od czasu do czasu rozlegał się samotny strzał, albo z sykiem rozpłomieniała się rakieta, by po chwili upiornego blasku pozostawić jeszcze głębszą ciemność. Jednostajny klekot karabinów i saperek, przerywany ostrzeżeniem „Uwaga, drut!”. Za chwilę raptowny łomot upadku i przekleństwo: „Do diabła, otwórz pysk, gdy dochodzisz do leja!” Jakiś kapral się włącza: „Cicho, do cholery, myślisz pan, że France mają gówno w uszach?” Marsz nabiera tempa.

Niepewność nocy, migot rakiet świetlnych i powolny stukot ognia karabinowego wywołują poruszenie, pozwalające zachować osobliwą czujność. Niekiedy chłodno i cienko zaśpiewa koło nas wystrzelony na oślep pocisk karabinowy, by zabłąkać się w dali. Jak często, podniecony i melancholijny, kroczyłem później – po tym pierwszym razie – do przedniej linii przez wymarłe krainy! Wreszcie znikamy w jednym z rowów dobiegowych, co wśród nocy wiły się jak węże ku pozycji. Tam odnalazłem się samotny i zmarznięty między dwiema poprzecznicami, patrząc uporczywie na rząd jodeł przed okopem, wśród których moja wyobraźnia malowała przeróżne zjawy, podczas gdy od czasu do czasu zabłąkana kula klasnęła w gałęziach i leciała dalej, wydając bardziej przenikliwy świst. Ten, zdawać by się mogło, niekończący się czas przynosił jedną rozrywkę: przychodził po mnie starszy towarzysz i człapaliśmy długim, wąskim przejściem do wysuniętej czujki, skąd oglądaliśmy przedpole. W ciągu dwu godzin dane mi było podjąć próbę snu z wyczerpania w jednej z nagich kredowych wnęk. Gdy nastał poranek, byłem jak inni blady i umazany gliną; czułem się tak, jakbym miesiącami wiódł tę krecią egzystencję. Okopy pozycji pułkowej wiły się przez kredowy grunt Szampanii naprzeciwko wioski Le Godat. Z prawej opierała się o poszatkowany lasek, „Las Granatów”, następnie biegła zygzakiem przez ogromne pola buraków cukrowych – pośród nich jaśniały czerwone spodnie poległych podczas ataku żołnierzy – i kończyła się w jarze strumienia, przez który nocne patrole podtrzymywały łączność z 74 pułkiem. Strumień szumiał w jazie zniszczonego młyna, który stał w otoczeniu mrocznych drzew. Od miesięcy woda obmywała poległych żołnierzy jakiegoś pułku kolonialnego o twarzach jakby z czarnego pergaminu. Niesamowite miejsce, gdy nocami księżyc rzucał przez postrzępione chmury migotliwe cienie, a osobliwe głosy jakby mieszały się z pomrukiem wody i szelestem sitowia.

Służba była wyczerpująca. Życie rozpoczynało się z nastaniem zmroku, gdy cała załoga musiała stawić się w okopie. Od dziesiątej wieczorem do szóstej rano spać mogło po dwu ludzi z każdego plutonu, stąd korzystano z dwugodzinnego odpoczynku, który po uprzednim budzeniu, przynoszeniu słomy i innych zajęciach topniał najczęściej do kilku minut. Albo odbywało się służbę w okopie, albo w jednej z licznych czujek, powiązanych z pozycją długimi wydrążonymi drogami łącznikowymi; był to swoisty rodzaj zabezpieczenia, z którego zrezygnowano ze względu na zagrożenia posterunków w trakcie wojny pozycyjnej. Te niekończące się, wyczerpujące nocne czuwania znieść można było jeszcze podczas ładnej pogody, a nawet na mrozie; były jednak źródłem męczarni, gdy, jak to najczęściej w styczniu, padało. Gdy woda przenikała najpierw przez naciągniętą na głowę płachtę namiotową, następnie przez płaszcz i mundur, by godzinami ociekać po ciele, ogarniał człowieka nastrój, którego nie był w stanie rozjaśnić nawet odgłos brodzącego zmiennika. Szarość poranka oświetlała wyczerpane, umazane kredą postacie o bladych twarzach, które szczękając zębami, rzucały się na zgniłą słomę przeciekających schronów. Te schrony! Były to, wykute w kredzie dziury z wyjściem na okop, pokryte warstwą desek i kilkoma łopatami ziemi. Po deszczu całymi dniami kapała w nich woda; z pewną dozą wisielczego humoru określano je jako „Jaskinia ze Stalaktytami”, „Pod Łaźnią Męską” i tym podobnie. Gdy kilka osób chciało w nich znaleźć odpoczynek, wówczas zmuszone były wystawiać nogi na okop: była to niechybna pułapka dla każdego, kto nim szedł. W tych warunkach, także za dnia, nie mogło być prawie mowy o śnie. Poza tym musieliśmy także odbywać dwie godziny dziennej służby wartowniczej, sprzątać okop, przynosić jedzenie, kawę, wodę i wykonywać wiele innych czynności. Można zrozumieć, że to życie, do którego nie nawykliśmy, było dla nas nadzwyczaj twarde, zwłaszcza, że większość prawdziwą pracę znała tylko z nazwy. Ponadto nie powitano nas tu z radością, jakiej oczekiwaliśmy. Stare wojsko korzystało z każdej okazji, by nas porządnie „wziąć za wszarz”, a każde uciążliwe lub nieoczekiwane zadanie przydzielano oczywiście „wojennym małolatom”. Ten zwyczaj, przyniesiony jeszcze z koszar, nie przyczyniający się bynajmniej do poprawy naszych nastrojów, zanikł zresztą po pierwszej wspólnie odbytej bitwie, gdy my z kolei zaczynaliśmy postrzegać siebie jako „stare wojsko”.

Okres pobytu kompanii w odwodzie nie był przyjemniejszy. Mieszkaliśmy wówczas koło Bażanciarni lub w Lasku Hillera, w okrytych gałęziami jodły ziemiankach, których klepisko z wdeptanym łajnem promieniowało przynajmniej miłym ciepłem fermentacji. Niekiedy budziliśmy się w głębokiej na cal kałuży. Choć „romantyzm” znany był mi jak do tej pory tylko z nazwy, to już po kilku dniach tego ustawicznego przemoczenia, czułem bóle we wszystkich stawach. Podczas snu miałem uczucie, jakby żelazne kule wędrowały w moich członkach na dół i do góry. Także i tu noce nie były przeznaczone na sen, lecz wykorzystywano je do ciągłego pogłębiania licznych rowów dobiegowych. W kompletnej ciemności – gdy France akurat nie oświetlały pola – należało z pewnością lunatyka przykleić się do pięt idącego przodem, w przeciwnym przypadku można było stracić kontakt i godzinami błądzić w gąszczu okopów. Grunt dawał się zresztą łatwo obrabiać; tylko cieniutka warstwa humusu i gliny okrywała potężne złoża kredy, której miękką strukturę łatwo przecinał czekan. Niekiedy tryskały zielone iskry, gdy stal trafiła na jeden z rozsianych w skale kryształów żelaza. Zebrane były z wielu sześcianów w kształt kuli, wielkiej jak pięść, promieniejąc złocistym blaskiem, gdy się je nadkruszyło. Promykiem światła w tej pustynnej monotonii był cowieczorny przyjazd kuchni polowej na skraj Lasku Hillera, skąd po otwarciu pokrywy kotła rozchodziła się rozkoszna woń grochówki albo innych wspaniałych specjałów. Ale i tu były ponure zjawiska: susz warzywny określany z pogardą przez rozczarowanych smakoszy jako „zasieki” lub „chwasty”. Pod datą 6 stycznia odnajduję nawet w mym dzienniku kąśliwą uwagę: „Wieczorem przytarabaniła się kuchnia polowa z ohydnym żarciem, prawdopodobnie były to rozgotowane, zamarznięte buraki pastewne.” 14 odnotowałem jednak okrzyk zachwytu: „Wyborna grochówka, wyborne cztery porcje, męczarnie przesytu. Robiliśmy konkurs jedzenia spierając się, w jakiej pozycji można opchać się najbardziej. Opowiedziałem się za stojącą.” Do menażek rozlewano obficie różową gorzałkę, która miała intensywny smak spirytusu, nie do pogardzenia jednak przy wilgotnej i chłodnej pogodzie. Również przysyłano tytoń do podziału, mocne gatunki, ale w dużych ilościach. Obraz żołnierza tamtych dni, jaki utrwalił się w mojej pamięci, to postać wartownika, który w szpiczastym, obciągniętym szarym materiałem hełmie stoi za wałem strzelniczym, ręce w kieszeniach długiego płaszcza, a nad kolbą karabinu puszcza kłęby tytoniowego dymu.

Najprzyjemniejsze były dni odpoczynku w Orainville przeznaczone na sen, czyszczenie, ćwiczenia. Kompania zajmowała potężną stodołę, mającą jedynie dwoje schodów podobnych do kurzej grzędy, służących za wejście i wyjście. Rozstawiono piece, choć budynek wypełniała jeszcze słoma. Pewnej nocy potoczyłem się ku jednemu z nich i obudziłem dzięki wysiłkom towarzyszy, którzy dziarsko próbowali na mnie ugasić ogień. Z przerażeniem oglądałem mundur zwęglony na plecach; przez dłuższy czas musiałem paradować w ubiorze podobnym do fraka. Już ten krótki pobyt w pułku odarł nas gruntownie z iluzji, jakie towarzyszyły nam, gdy ruszaliśmy w pole. Zamiast wytęsknionych niebezpieczeństw oczekiwały nas brud, znój i bezsenne noce, a znoszenie tego wymagało bohaterstwa dalekiego od naszych oczekiwań. Jeszcze gorsza była nuda, zużywająca żołnierza bardziej niż bliska śmierć. Żywiliśmy nadzieję, że ruszymy do ataku, ale zjawiliśmy się tutaj w najbardziej niekorzystnym okresie, gdy zastygły ruchy wszystkich wojsk. Wobec niszczycielskiej siły wrogiego ognia i postępującej rozbudowy okopów zaniechano nawet małych przedsięwzięć taktycznych. Kilka tygodni przed naszym przybyciem jedna jedyna kompania ważyła się po słabym przygotowaniu artyleryjskim podjąć jeden z owych cząstkowych ataków na odcinku mizernych kilkuset metrów. Francuzi bili do nacierających jak na strzelnicy, a tylko nielicznym udało się podejść do zasieków wroga; kilku ocalałych czekało w lejach, by pod osłoną nocy wrócić na pozycje wyjściowe. Ustawiczne zużycie drużyn zasadzało się również na tym, że wojna pozycyjna, podczas której w inny sposób należało rozporządzać siłami, stanowiła dla dowództwa zjawisko jeszcze nowe i nieoczekiwane. Ogromna ilość posterunków i ciągłe prace umocnieniowe były w większości zbyteczne, wręcz szkodliwe. Rzecz nie w potężnych szańcach, lecz w męstwie i świeżości ludzi, którzy za nimi stoją. Ustawiczne pogłębianie okopów uchroniło być może niejednego od strzału w głowę, ale wytworzyło postawę trwania przy systemach obronnych i oczekiwania ochrony, z których później niechętnie rezygnowano. Coraz potężniejszym wysiłkiem trzeba było zachowywać te umocnienia.

Najbardziej nieprzyjemna z możliwych sytuacja następowała wraz z nadejściem odwilży, powodującej, że spękane od mrozu ściany osuwały się lepką bryją na dno okopu. Słyszeliśmy oczywiście w okopach świst pocisków, niekiedy dolatywały do nas granaty z fortów Reims, ale te drobne epizody wojenne dalekie były od naszych oczekiwań. Mimo to dawała niekiedy o sobie znać krwawa powaga wojny, czająca się za pozornym chaosem zdarzeń. Ósmego stycznia granat uderzył w Bażanciarnię i zabił adiutanta naszego batalionu, podporucznika Schmidta. Opowiadano, że ten domek myśliwski był własnością komendanta francuskiej artylerii, kierującego ostrzałem. Wówczas jeszcze artyleria stała tuż za pozycjami bojowymi; nawet w przedniej linii wbudowano polówkę maskując ją prowizorycznie pałatkami. Podczas jednej z rozmów, jakie prowadziłem z „Kanonierami”, usłyszałem ku własnemu zdumieniu, że świst pocisków karabinowych niepokoił ich znacznie bardziej niż uderzenia granatów. Tak jest zawsze: zagrożenia własnego fachu są dla nas mniej groźne i mniej bezsensowne. Z nastaniem 27 stycznia, o północy, wznieśliśmy trzykrotne hurra ku czci cesarza i na długim odcinku frontu zaintonowaliśmy „Heil dir im Siegerkranz”. Francuzi odpowiedzieli ogniem karabinowym. W tych dniach spotkała mnie bardzo przykra przygoda, która omal nie przyniosła przedwczesnego i niesławnego końca mojej kariery wojskowej. Kompania leżała na lewym skrzydle, a ja, o poranku, po nieprzespanej nocy musiałem udać się z towarzyszami na podwójny posterunek w dolinę strumienia. Z zimna zaciągnąłem koc na głowę, co było zakazane, oparłem się o drzewo, a karabin zostawiłem obok, w krzaku. Raptownie usłyszałem za sobą szelest, sięgnąłem po broń – ale ta zniknęła! Dyżurny oficer podkradł się do mnie zabierając mi niepostrzeżenie karabin. Za karę wysłał mnie uzbrojonego jedynie w czekan około stu metrów ku liniom francuskim -pomysł rodem z powieści indiańskich, który omal nie pozbawił mnie życia. W czasie, gdy odbywałem ów osobliwy karny wypad, przekradał się przez szeroki pas trzcin na brzegu strumienia patrol trzech ochotników, tak niefrasobliwie hałasujących w wysokim trzcinowisku, że Francuzi natychmiast ich dostrzegli i ostrzelali. Jeden z nich, o nazwisku Lang, został trafiony i nie ujrzano go więcej. Jako że stałem w pobliżu, otarła się niemal o mnie część kul z ulubionych wówczas salw sekcyjnych, tak że koło uszu zagwizdały gałązki wierzby, przy której stałem. Zacisnąwszy zęby przekornie trwałem w miejscu. O poranku ściągnięto mnie z powrotem. Szczera radość ogarnęła nas wszystkich, gdy usłyszeliśmy, że mamy ostatecznie opuścić te pozycje i w wielkiej stodole, w strumieniach piwa świętowaliśmy nasze rozstanie z Orainville. Czwartego lutego 1915, zluzowani przez pułk Saksończyków, cofnęliśmy się do Bazancourt.

Ernst Jünger

Ejunger


Promuj nasz portal - udostępnij wpis!
Podoba Ci się nasza inicjatywa?
Wesprzyj portal finansowo! Nie musisz wypełniać blankietów i chodzić na pocztę! Wszystko zrobisz w ciągu 3 minut ze swoje internetowego konta bankowego. Przeczytaj nasz apel i zobacz dlaczego potrzebujemy Twojego wsparcia: APEL O WSPARCIE PORTALU.

Tagi: , , ,

Subscribe to Comments RSS Feed in this post

3 Komentarzy

  1. Ernst Jünger (ur. 29 marca 1895 w Heidelbergu, zm. 17 lutego 1998 w Riedlingen) – niemiecki pisarz.

    Ernst Jünger był niemieckim nacjonalistą, ale nacjonalizm pojmował na własny sposób. Podczas pierwszej wojny światowej jako żołnierz był wielokrotnie ranny i wyróżniany najważniejszymi odznaczeniami II Rzeszy, w czasie drugiej – już jako oficer – przebywał głównie w Paryżu. Jünger zachowywał dystans zarówno do NSDAP, do której nigdy nie przystąpił, jak i do osoby Hitlera. Powieść Jüngera Na marmurowych skałach postrzega się jako metaforyczną krytykę nazizmu.

    Jünger przeprowadzał na sobie eksperymenty z wieloma narkotykami – m.in. jako jeden z pierwszych opisywał doświadczenia z LSD (znał się z jego odkrywcą, Albertem Hofmannem). Podróże pod wpływem psychodelików zainspirowały go do napisania Drogen und Rausch (Przybliżenia. Narkotyki i upojenie). Pisarz zajmuje się w niej filozoficznym aspektem odurzenia, ksiązka stanowi studium ludzkich transgresji i środków, za pomocą których ludzie przekraczali granice rzeczywistości. Ponadto pasją, która pochłaniała go przez całe życie, było zbieranie owadów.

    Urodził się jako pierwsze dziecko aptekarza. W czasie jego dzieciństwa rodzina przenosiła się kilkakrotnie, między innymi do Hanoweru, gdzie Ernst uczęszczał do gimnazjum. Jako 18-latek pod wpływem książek opisujących przygody europejskich kolonizatorów w Afryce, zgłosił się do służby w Legii Cudzoziemskiej. Szybko jednak powrócił do Niemiec na skutek interwencji swojego ojca.

    W 1914, po wybuchu wojny, zgłosił się na ochotnika do armii. W listopadzie 1915 został skierowany na front do Szampanii. Służył na froncie zachodnim, głównie we Francji. W ciągu kolejnych czterech lat czternastokrotnie był ranny, został odznaczony między innymi Krzyżem Żelaznym I klasy oraz Orderem Pour le Mérite – jako jeden z ostatnich. Był ostatnim żyjącym kawalerem tego orderu. Zakończył wojnę jako dowódca kompanii szturmowej w stopniu porucznika.

    Po wojnie wydał swoje okopowe wspomnienia, które zostały entuzjastycznie przyjęte przez prawicową prasę. W 1923 zawiesił karierę w wojsku. Zajął się studiami – zoologią i filozofią – których jednak nie ukończył. Zwrócił się ku pracy pisarskiej i dziennikarskiej. Po przejęciu władzy przez nazistów odrzucił ich propozycje zajęcia miejsca w Reichstagu oraz członkostwa w tzw. akademii poetów (Dichterakademie). Pociągnęło to za sobą różne nieprzyjemności, m.in. przeszukanie mieszkania przez Gestapo.

    W 1939 wydał powieść Na Marmurowych Skałach, która zapoczątkowała serię powieści fantastycznych w jego twórczości. Kolejne były: Heliopolis (1949), Szklane pszczoły (1957), Eumeswil (1977) oraz Problem Aladyna (1983). W Szklanych pszczołach Jünger poddał konserwatywnej krytyce rozwój techniczny – przeciwstawiał technikę naturze oraz zwrócił uwagę na zagrożenia ze strony postępu technicznego, a także na potrzebę przeciwdziałania im.

    Po wybuchu wojny Jünger jako oficer Wehrmachtu został skierowany do stolicy okupowanej Francji, gdzie zajmował się cenzurą listów. W tym okresie nawiązał stały kontakt z przedstawicielami paryskich elit kulturalnych pozostałych po klęsce 1940 we Francji. Spotkał się m.in. z Jean-Paulem Sartrem i Picassem.

    Po ostatecznej klęsce III Rzeszy pisarz nie zgodził się na wypełnienie denazyfikacyjnego kwestionariusza i otrzymał zakaz publikacji w brytyjskiej strefie okupacyjnej, który został uchylony w 1949. Wtedy mieszkał już w Wiflingen w Badenii-Wirtembergii. W dalszych latach swojego życia wciąż podróżował, brał udział w spotkaniach upamiętniających ofiary wojen, wydawał kolejne książki. Otrzymał wiele nagród literackich oraz niemieckich odznaczeń, w tym Order Zasługi Republiki Federalnej Niemiec.

  2. Człowiek, który pod koniec swojego długiego życia odnalazł Prawdę i nawrócił się na katolicyzm. Niesamowita postać.

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*
*