life on top s01e01 sister act hd full episode https://anyxvideos.com xxx school girls porno fututa de nu hot sexo con https://www.xnxxflex.com rani hot bangali heroine xvideos-in.com sex cinema bhavana

Aleksander Sołżenicyn: Archipelag Gułag – sowieckie zniewolenie

Promuj nasz portal - udostępnij wpis!

Jak trafia człowiek na ten tajemniczy Archipelag? O każdej porze dnia lecą tam samoloty, płyną okręty, turkoczą pociągi – ale żaden napis na nich nie wskazuje, dokąd jadą. A kasjerzy na dworcach i pracownicy agencji Sowturist i Inturist będą zdumieni, jeżeli poprosicie ich o odpowiedni bilecik. Ani Archipelagu w ogólności, ani żadnej z jego niezliczonych wysepek ci ludzie nie znają, nie słyszeli o niczym.

Ci, którzy jadą na Archipelag, żeby nim rządzić – trafiają tam poprzez uczelnie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

Ci, którzy jadą, żeby Archipelagu pilnować – trafiają tam z poboru, przez komendy uzupełnień.

Ci zaś, którzy jadą tam umierać, tak jak my, czytelniku, ci trafiają tam wyłącznie i koniecznie – poprzez aresztowanie!! Czy warto mówić, że to chwila, co łamie całe twoje życie? Ze to piorun, co z nóg wali? Ze to wstrząs duchowy nie do pojęcia, z którym nie każdy może się oswoić i często nabawia się pomieszania zmysłów?

Wszechświat ma właśnie tyle punktów centralnych, ile w nim żywych istot. Każdy z nas – jest osią świata i świat rozpada się na kawałki, gdy człowiek słyszy syknięcie: „Jesteście aresztowani!”.

Skoro ciebie już aresztowano – to czy w ogóle coś się uchowało w tym trzęsieniu ziemi?

Ale – nie potrafiąc zaćmionym nagle umysłem pojąć rozmiarów tego przewrotu, zarówno najprzemyślniejsi, jak najbardziej prostoduszni z was, nie umieją w tej chwili wycisnąć z całego zapasu swoich doświadczeń nic więcej, jak te oto słowa:

Ja?! Za co?!

Pytanie to miliony i miliony razy już było zadawane i nigdy nie doczekało się odpowiedzi.

Aresztowanie – to nagły i rażący przerzut, przewarstwienie, przeskok, z jednego życia do całkiem innego.

Po długiej, krętej ulicy naszego życia pędziliśmy szczęśliwie, albo brnęliśmy smutno wzdłuż jakichś płotów, płotów, płotów ze zgniłych desek, suchej gliny, wzdłuż murów z cegieł, betonu, żelaza. Nie zastanawialiśmy się – co kryje się za nimi? Ani okiem, ani domysłem nie staraliśmy się ich przeniknąć – a tam właśnie zaczynał się kraj GUŁag, ręką dotknąć, dwa metry stąd. A ponadto nie dostrzegaliśmy w tych płotach niezliczonej ilości szczelnie dopasowanych, dobrze zamaskowanych drzwiczek, furtek. Wszystkie, wszystkie te furtki czekały na nas! – i oto szybko otworzyła się jedna z nich, ta fatalna, i cztery białe, męskie dłonie, nie zgrubiałe od pracy, ale chwytliwe, łapią nas za nogę, za rękę, za kołnierz, za czapkę, za ucho – wciągają jak tłumok, a furtka za naszymi plecami, furtka do dawnego życia, zatrzaskuje się na zawsze.

To wszystko. Jesteś aresztowany!

I niczego innego nie umiesz wymyślić w odpowiedzi prócz jagnięcego beknięcia:

- Jaa?? Za co??

Oto czym jest aresztowanie: to blask oślepiający i cios, które sprawiają, że teraźniejszość nagle staje się przeszłością, zaś to, co niemożliwe, zaczyna być pełnoprawną codziennością.

I to wszystko. I niczego więcej nie jesteś w stanie pojąć – ani w ciągu pierwszej godziny, ani nawet w trakcie całej pierwszej doby.

Jeszcze tylko błyśnie ci w twojej desperacji cyrkowy, papierowy księżyc: „To pomyłka! Zaraz się połapią!”.

Cała zaś reszta, która składa się teraz na tradycyjny i literacki poniekąd obraz aresztowania, zgromadzi się i ułoży już nie w twojej zmąconej pamięci, tylko w pamięci twojej rodziny i sąsiadów.

To – ostry nocny dzwonek albo szorstkie pukanie do drzwi. To – dziarskie postukiwanie niewycieranych butów czujnych agentów operacyjnych. To – przestraszony świadek za ich plecami. (A po co ten świadek? – ofiary ani o tym pomyślą, agenci już nie pamiętają, ale przewidziane to jest w instrukcji, więc musi facet całą noc przesiedzieć, a rano dać podpis. Dla wyrwanego z pościeli świadka to też męka: noc po nocy chodzić i pomagać w areszcie swoich sąsiadów i znajomych).

Tradycyjne aresztowanie – to jeszcze zbieranie drżącymi rękoma rzeczy dla porywanego: zmiana bielizny, kawałek mydła, coś do jedzenia i nikt jeszcze nic nie wie: co potrzeba, co wolno, jaka odzież najlepsza, agenci zaś poganiają i przeszkadzają: „Niczego nie trzeba. Tam go nakarmią. Tam ciepło”. (Wszystko łgarstwo. A poganiają – na postrach).

Tradycyjne aresztowanie – to jeszcze później, już po zabraniu nieboraka, wielogodzinne gospodarowanie w mieszkaniu szorstkiej, obcej, przemożnej siły. To – wyłamywanie, patroszenie, ściąganie i zrywanie ze ścian, wyrzucanie na podłogę z szaf i szuflad, wytrząsanie, rozsypywanie, rwanie – i góry rzeczy nagracone na ziemi, i chrzęst pod podeszwami. I nic świętego podczas rewizji! Przy aresztowaniu maszynisty kolejowego Inoszyna stała w pokoju trumienka z jego dopiero co zmarłym dzieckiem. Stróże prawa wyrzucili dziecko z trumny, tam też szukali. Wyrzucają też chorych z pościeli, zdejmują bandaże.

I nic w trakcie rewizji nie może być uznane za drobiazg! U historyka-amatora Czetwieruchina zabrano „tyle a tyle arkuszy carskich dekretów” – a mianowicie dekret o zakończeniu wojny z Napoleonem, o zawarciu Świętego Przymierza i tekst litanii przeciw cholerze z 1830 roku. U naszego najlepszego znawcy Tybetu, Wostrikowa, skonfiskowano bezcenne, starożytne rękopisy tybetańskie (uczniowie zmarłego zdołali wydostać je z czeluści KGB dopiero po 30 latach!). Przy areszcie orientalisty Newskiego zabrano manuskrypty tanguckie (a po 25 latach za ich odcyfrowanie Newski otrzymał nagrodę leninowską pośmiertnie). Z Kargera zaharapczono archiwum jenisejskich Ostiaków, zakazano stosowania ułożonego przezeń alfabetu i elementarza – i tak już musiał się cały ludek obejść bez piśmiennictwa.

W języku inteligentów wszystko to wymagałoby długich jeszcze opisów, a nasz lud tak powiada o rewizji: tego szukają, co nie schowane.

Skonfiskowane rzeczy wywożą, a czasem każą nieść aresztowanemu – i Nina Aleksandrowna Palczyńska musiała nieść na plecach wór z papierami i listami swego niestrudzonego męża – nieżyjącego już wielkiego inżyniera i Rosjanina – IM w paszczę, na zawsze, niepowrotnie.

A dla tych, co zostają w domu – długa kolej porujnowanych, spustoszonych dni. I próby przekazywania paczek. Ale ze wszystkich okienek tylko poszczekiwania: „Nie ma w rejestracji”, „nie ma tu takiego!”. A jeszcze zanim podejdzie do okienka, trzeba – jak to było w Leningradzie, w złą godzinę, przez pięć dni i nocy tłoczyć się w kolejce. I dopiero może za pół roku czy za rok, sam aresztant się odezwie – albo też ci powiedzą: „Bez prawa korespondencji” – a to już prawie na pewno znaczy, że rozstrzelany.

Jednym słowem – „żyjemy w przeklętych warunkach, w których człowiek może zginąć bez wieści i najbliżsi mu ludzie, żona i matka… całe lata nie wiedzą, co się z nim stało”. Prawda to? A może nie? Napisał to zaś Lenin w 1910 roku, w nekrologu Babuszkina. Tylko trzeba powiedzieć jasno: Babuszkin wiózł transport broni dla celów powstania, za to też został rozstrzelany. Wiedział, co ryzykuje. Nie da się tego powiedzieć o nas, nieszczęsnych królikach.

Tak wyobrażamy sobie zwykle aresztowanie.

I rzeczywiście, nocne aresztowania opisanego tu typu przeprowadza się u nas najchętniej, bo mają one ważne zalety. Wszyscy obecni w mieszkaniu obezwładnieni są przez strach już od pierwszego dzwonka. Przyszły aresztant wyrwany jest z ciepłej pościeli, cały jest jeszcze w mocy półsennego bezwładu, rozsądek jego jest przyćmiony. Przy nocnym areszcie agenci mają przewagę liczebną: przyjeżdża ich kilku, są uzbrojeni, a mają przeciw sobie pojedynczego człowieka w niedopiętych portkach; podczas rewizji i przygotowań do drogi na pewno nie zbierze się pod bramą tłum ewentualnych stronników ofiary. Niespieszna stopniowość tych wizyt – naprzód w jednym mieszkaniu, potem w drugim, jutro w trzecim i czwartym – daje możliwość racjonalnego wykorzystania kadry operacyjnej i umieszczenia pod kluczem liczby obywateli wielokrotnie większej od całej tej kadry razem wziętej.

Jeszcze tę zaletę mają nocne areszty, że ani sąsiednie domy, ani miejskie ulice nie widzą ilu w ciągu nocy wywieziono. Najbliższych sąsiadów postraszono, a dla dalszych rzecz nie miała miejsca. Jak gdyby nigdy nic. Tą samą asfaltową trasą, którą nocą śmigały karetki więzienne, suk i, – za dnia kroczy młode pokolenie ze sztandarami i kwiatami, śpiewając pełne pogody pieśni.

Ale ci, co łapią, ci których cała praca polega tylko na przeprowadzeniu aresztów, dla których objawy strachu u aresztowanych są czymś nudnym i dokuczliwym – mają o wiele szersze pojęcie o całej operacji. Mają całą swoją teorię, nie trzeba naiwnie sądzić, że jej nie ma. Aresztowanie – to ważny rozdział w kursie wiedzy więziennej i ma za podstawę pewną solidną doktrynę społeczną. Istnieje klasyfikacja zatrzymań według rozmaitych cech: są nocne i dzienne, są domowe, służbowe i drogowe, są pierwiastkowe i powtórne, są indywidualne i grupowe. Aresztowania różnią się od siebie w zależności od stopnia pożądanego zaskoczenia, od stopnia oczekiwanego oporu (ale w dziesiątkach milionów wypadków żaden opór nie był oczekiwany, ani go też nie było). Aresztowania różnią się zależnie od ważności zaplanowanej rewizji; zależnie od konieczności (czy jej braku) spisywania skonfiskowanych przedmiotów, opieczętowania izby lub całego mieszkania; zależnie od potrzeby uwięzienia również żony w ślad za mężem i oddania dzieci do sierocińca, bądź zesłania całej reszty najbliższej rodziny, albo wreszcie – wtrącenia do obozu także dziadków.

A jeszcze istnieje osobna REWIZJOLOGIA (udało mi się przeczytać broszurę dla adeptów Studium zaocznego z Ałma-Aty). Bardzo tam chwalą tych prawników, którzy przy rewizji nie lenili się i przetrząsnęli 2 tony nawozu, 6 metrów polan, dwa wozy siana, oczyścili ze śniegu całą działkę przyzagrodową, rozebrali kaflowy piec, rozgrzebali gnojówkę, skontrolowali miski klozetowe, spenetrowali psie budy, kurniki, domki dla szpaków, poprzekłuwali materace, zrywali plastry z ran, a nawet wyrywali metalowe zęby, żeby znaleźć w nich mikrodokumenty. Studentom radzi się gorąco, aby zaczynali od rewizji osobistej i nią też sprawę kończyli (bo a nuż rewidowany coś capnął w trakcie) i żeby jeszcze raz odwiedzili to samo mieszkanie, ale o innej porze – i powtórzyli rewizję.

O, nie, nie, aresztowania są bardzo różnorodne w formie. Irma Mendel, Węgierka, dostała któregoś dnia w biurze Kominternu (1926) dwa bilety do Teatru Wielkiego, do pierwszych rzędów. Śledczy Klegel zalecał się do niej, więc go zaprosiła. Całe przedstawienie minęło im na czułych spojrzeniach, po czym Klegel zawiózł Irmę… prosto na Łubiankę. A jeśli chcecie wiedzieć dlaczego pewnego promiennego, czerwcowego dnia w 1927 roku na Kuźnieckim Moście krągłolicej, rudowłosej i pięknej Annie Skrypnikowej, która dopiero co kupiła sobie materiał na granatową suknię, jakiś młody frant grzecznie pomógł wsiąść do dorożki (a dorożkarz już się połapał i cały się chmurzy: Organy nie zapłacą mu za kurs) – to musicie zrozumieć, że nie chodzi o randkę, że to też jest aresztowanie: za chwilę skręcą na Łubiankę i wjadą w czarną czeluść bramy.

Jeśli zaś (22 wiosny później) komandor-podporucznik Borys Burkowski, w białym frenczu marynarskim pachnący drogą wodą kolońską będzie kupował w cukierni tort dla pewnej panienki – to nie sądźcie, że tort trafi do rąk tej panny, bo w istocie zaraz zostanie posiekany nożami przy rewizji i w tym stanie wniesiony przez komandora do jego pierwszej celi.

Nie, nigdy nie był u nas w pogardzie żaden sposób zatrzymania, ani w biały dzień, ani w podróży, ani wśród tłumu. Idzie to gładko i – tu właśnie trzeba się dziwić! – same ofiary w świętej zgodzie z agentami zachowują się jak najtaktowniej, tak żeby pozostali przy życiu nie zwrócili nawet uwagi na zagładę upatrzonego.

Nie każdego można aresztować w domu, po sakramentalnym zapukaniu do drzwi (a jeśli już kto puka, to z „administracji”, „listonosz”), nie każdego można aresztować w miejscu pracy. Jeśli przyszły aresztant jest człowiekiem przebiegłym, to lepiej wziąć go w oderwaniu od jego zwykłego otoczenia – rodziny, kolegów, stronników, z dala od możliwych schowków: nie powinien zdążyć niczego zniszczyć, ukryć, przekazać.

Ludziom ze szczytów wojskowych czy partyjnych czasem dawano jakieś nowe stanowisko, podstawiano salonkę na dworzec, i aresztowano w drodze. Zwykły zaś, szary śmiertelnik, ogłuszony masowymi aresztami i już od tygodnia zgnębiony złowróżbnymi spojrzeniami zwierzchników – wzywany bywał naraz do miejscowej organizacji związkowej, gdzie mu z ciepłym uśmiechem wręczano skierowanie do sanatorium w Soczi. Królik wpadał w rozczulenie – obawy okazały się bezpodstawne! Wyraża więc wdzięczność, w tryumfie wraca do domu, żeby spakować walizkę. Do pociągu wszystkiego dwie godziny, łaje więc żonę za opieszałość. Jest nareszcie na dworcu! Ma jeszcze trochę czasu. W poczekalni albo przy kiosku z piwem, kłania mu się jakiś przemiły, młody człowiek: „Nie poznajecie mnie. Piotrze Iwanyczu?”. Piotr Iwanycz ma chwilę wahania: „Chyba nie… Chociaż…”. Młodzian tryska braterską sympatią: „Ależ, jak to, jak to, ja wam przypomnę…” i z szacunkiem kłania się żonie Piotra Iwanycza: „Proszę wybaczyć, my z małżonkiem tylko na minutkę…”. Żona nie ma nic przeciwko temu, nieznajomy zaś trzymając Piotra Iwanycza konfidencjalnie za łokieć, uprowadza go – na zawsze, albo na dziesięć lat.

A dworzec wiruje dookoła i niczego nie widzi… Obywatele podróżni! Nie zapominajcie, że na każdym większym dworcu jest posterunek GPU i kilka więziennych cel.

Natarczywość tych rzekomych znajomków jest tak zaczepna, że człowiek pozbawiony obozowej, wilczej wprawy jakoś nie potrafi się opędzić. Nie myśl, że będąc nawet pracownikiem amerykańskiej ambasady, nazwiskiem, dajmy na to Aleksander Dołgan, nie zostaniesz aresztowany w biały dzień, na ulicy Gorkiego, obok centralnego telegrafu. Nieznajomy twój przyjaciel rzuci się w twoją stronę, przepychając się przez tłum, szeroko otwierając zaborcze ramiona: „Sasza! – krzyknie z niczym się nie kryjąc – stary byku! Ileż to lat, ile zim!… A chodźmyż na bok, żeby ludziom nie włazić w paradę”. A na boku, przy samym chodniku, już zatrzymuje się auto… (minie kilka dni i TASS z gniewem stwierdzi we wszystkich gazetach, że koła zbliżone nic nie wiedzą o zniknięciu Aleksandra Dołgana). A co to za sztuka? Nasi mołojcy łapali w ten sposób ludzi w Brukseli (tak schwytano Żorę Blednowa), cóż dopiero w Moskwie!

Trzeba jednak wyrazić ORGANOM zasłużone uznanie: podczas gdy dziś przemówienia i sztuki teatralne wydają się – podobnie jak konfekcja damska – dziełem jednej sztancy, rodzaje aresztowań cieszą swoją rozmaitością. Odprowadzają cię na bok w fabrycznej portierni, gdzie dopiero co pokazałeś przepustkę – i już jesteś złapany, biorą cię ze szpitala wojskowego z temperaturą 39 stopni (Ans Bernsztejn) i lekarz nie sprzeciwia się temu (a spróbowałby się sprzeciwić!); biorą cię wprost ze stołu operacyjnego, po operacji rany żołądka (N.M. Worobiew, inspektor okręgowego wydziału oświaty – 1936) i ledwie żywego, okrwawionego, pakują do celi (wspomnienia Karpunicza); starasz się (Nadia Lewicka) o widzenie ze skazaną już matką, dają ci je! – a okazuje się, że to konfrontacja i aresztowanie! Zapraszają cię w sklepie „Gastronom” do działu zamówień – i tam cię aresztują: zostajesz aresztowany przez wagabundę, który na wszystkie świętości zaklinał cię, żebyś mu pozwolił przenocować pod twoim dachem; zostajesz aresztowany przez montera, który przyszedł sprawdzić licznik; aresztuje cię rowerzysta, który potrącił cię na ulicy: konduktor w pociągu, kierowca taksówki, rachmistrz kasy oszczędności i bileter w kinie – każdy z nich cię aresztuje, i dopiero poniewczasie możesz sobie obejrzeć głęboko schowaną legitymację koloru bordo.

Czasem aresztowanie wydaje się jakąś grą – tyle zainwestowano w nie zbędnej pomysłowości i sytej energii, a przecież ofiara i tak by nie stawiała oporu. Czy agenci operacyjni chcą w ten sposób uzasadnić potrzebę swoich funkcji i swojej liczebności? Jak się zdaje, wystarczyłoby rozesłać wszystkim upatrzonym króliczkom po wezwaniu – a już one same o wyznaczonej godzinie, co do minuty, pokornie staną z tłumoczkiem pod czarną bramą urzędu bezpieczeństwa, aby zająć swoją część powierzchni mieszkalnej we wskazanej celi. (Zresztą – kołchoźników tak właśnie bierze się pod klucz; czy to warto jechać nocą i szukać jakiejś chaty po bezdrożach? Wzywa się jednego z drugim do rady gromadzkiej i tam go się już zabiera, jak swojego. Czarnoroboczych wzywa się do fabrycznego kantoru).

***

Rzecz jasna, każda maszyna ma swoją zdolność przepustową, nie przełknie więcej, niż potrafi. W trakcie pękających w szwach od nadmiaru lat 1945-46, kiedy ciągnęły jeden za drugim kolejowe eszelony het, z Europy, i trzeba było je wszystkie naraz pochłonąć i wyprawić do GUŁagu – nie było już miejsca na tę luksusową grę, sama teoria porządnie wyleniała, powyłaziły rytualne piórka i uwięzienie dziesiątków tysięcy wyglądało jak mizerny apel: stoją sobie ichmoście ze spisami, z jednego pociągu wywołują, pakują do drugiego – i to wszystko.

W ciągu kilku dziesięcioleci aresztowania polityczne miały u nas tę osobliwą cechę, że podlegały im osoby, które nie popełniły żadnej winy – i właśnie dlatego nie myślące o żadnym oporze. Wytworzyło się powszechne poczucie osaczenia, szerzyło się przekonanie (w warunkach systemu paszportów i meldunków – dosyć słuszne zresztą), że przed GPU-NKWD nie sposób uciec. I nawet kiedy epidemie aresztowań dochodziły do zenitu, kiedy ludzie idąc do pracy co dzień żegnali się z rodziną, bo nie byli nigdy pewni, czy wrócą wieczorem – nawet wtedy prawie nie próbowali uciekać (w rzadkich tylko wypadkach wybierali samobójstwo). O to właśnie chodziło. Bezrogi baran wilkowi najmilszy.

Powodem tego było też niezrozumienie mechanizmu epidemii. ORGANY nie miały zwykle ściślejszych kryteriów wyboru – kogo aresztować, kogo oszczędzić; chodziło tylko o wykonanie planu ilościowego. Wykonać go można było w zawczasu przewidzianym trybie, można też było korzystać z zupełnego przypadku. W 1937 roku do kancelarii NKWD w Nowoczerkasku przyszła jakaś kobieta z pytaniem, co zrobić z nienakarmionym niemowlęciem – dzieckiem jej aresztowanej sąsiadki. „Poczekajcie tu, obywatelko – powiedziano jej – zaraz wyjaśnimy”. Po dwóch godzinach czekania zabrano ją z kancelarii do celi: trzeba było osiągnąć zaplanowaną cyfrę, nie starczało już agentów na rozjazdy po mieście, a ta się sama zgłasza! I odwrotnie – po Andrzeja Pawło, Łotysza mieszkającego pod Orszą, przyszło NKWD: Pawło nie otworzył, wyskoczył przez okno, udało mu się uciec i pojechał prosto na Syberię. I chociaż mieszkał tam pod własnym nazwiskiem, a z dokumentów wynikało jasno, że meldowany jest w Orszy, jednak NIGDY nie siedział, nigdy nie był wzywany przez Organy, nigdy nie padło nań podejrzenie.

Istnieją przecież trzy zakresy ścigania: ogólnopaństwowy, republikański i okręgowy. Prawie połowa aresztowanych w trakcie epidemii nie doczekałaby się rozesłania listów gończych dalej niż do granic okręgu. Człowiek, włączony do planu z przyczyn przypadkowych, np. w wyniku sąsiedzkiego donosu, łatwo mógł być zastąpiony przez kogoś innego. Jak Andrzej Pawło, tak samo inni, którzy przypadkiem natrafili na obławę, albo na kocioł w czyimś mieszkaniu, a mieli dość odwagi by zaraz uciec, jeszcze przed pierwszym przesłuchaniem – nigdy nie byli ścigani, ani pociągani do odpowiedzialności, kto zaś czekał sprawiedliwości, nie ruszając się z miejsca, ten dostawał wyrok. I prawie wszyscy – przytłaczająca większość – tak się właśnie zachowywali: małodusznie, bezradnie, jak skazańcy.

Z drugiej strony, jest prawdą, że NKWD pod nieobecność poszukiwanego dawało jego bliskim zakaz wyjazdu – nic nie kosztowało, rzecz jasna, zaliczyć sobie obecnych w zamian tego, co uciekł.

Powszechny brak winy rodzi powszechną bierność. A może cię wcale nie wezmą? Może jakoś cię to ominie? A.J. Ładyżyński był wychowawcą klasy w szkole, w prowincjonalnym miasteczku Kołogriw. W 1937 roku podszedł do niego na rynku jakiś chłop i przekazał mu czyjeś słowa takiej treści: „Aleksandrze Iwanowiczu, wyjedź stąd, jesteś na liście!”. Ale Ładyżyński został: przecież cała szkoła na mnie się trzyma i i c h własne dzieci u mnie się uczą – przecież nie mogą mnie aresztować?… (Po kilku dniach już był za kratą). Nie każdemu jest dane, jak Wani Lewickiemu, rozumieć już w wieku lat 14, że „każdy uczciwy człowiek powinien pójść w końcu do więzienia. Teraz siedzi tatuś, a jak dorosnę, to mnie też wsadzą”. (Wsadzili go, gdy miał 23 lata). Większość gnuśnieje, wpatrzona w iskierkę nadziei.

Skoro jesteś niewinny – to za co mogą cię w ogóle wsadzić? To BYŁABY OMYŁKA! Już cię wloką za kołnierz, a ty wciąż sam się zaklinasz: „To omyłka! Na pewno się zorientują – i wypuszczą mnie!”. Innych wsadzają w masie, to też zdaje się nie mieć sensu, ale i tu u każdego oddzielnie jest miejsce na podejrzenia: „a może tamten właśnie trafił nie z przypadku…?”. Bo ty! – to już bezwzględnie jesteś bez winy! Wciąż jeszcze uważasz Organy za instytucję podporządkowaną ludzkiej logice: jak się zorientują, to wypuszczą.

Po co więc próbować ucieczki?… Na co więc opór?… Przecież pogorszysz tym tylko swoją sytuację, sam im nie pozwolisz pojąć ich własnej omyłki. Co tam opór! – nawet ze schodów zbiegasz na paluszkach, bo tak ci kazano, żeby sąsiedzi nie słyszeli.

Jak to potem w obozie człowieka piekło: a co, gdyby każdy agent idąc nocą łapać ludzi, nie był pewien, czy wróci żywy i musiał zawsze żegnać się z rodziną? Gdyby podczas masowych obław, na przykład w Leningradzie, kiedy za kraty szło ćwierć miasta, ludzie nie siedzieli po swoich norach, mdlejąc z lęku przy każdym trzaśnięciu bramy, przy każdym kroku na schodach – gdyby zrozumieli, że teraz nie mają już nic więcej do stracenia i zabrali się żwawo do urządzania w sieniach swoich domów zasadzek – z siekierami, młotkami, pogrzebaczami, z czym popadło? Wiadomo przecież, że te nocne gacki nie przychodzą w dobrych zamiarach – więc nie omyli się człowiek dając w łeb zbójowi. Albo taka s u k a z samotnym szoferem, co już czeka na ulicy – odstawić by ją jak najdalej albo przebić gumy.

I wreszcie – czemu tu się właściwie sprzeciwiać? Ze zabrano ci pasek? Albo, że kazano stanąć w kącie? Albo – że musisz wyjść za próg swojego domu? Aresztowanie składa się z drobnych wypadeczków, z rozlicznych drobnostek – żadna z nich nie jest jakby warta sporu (a nadto myśli aresztowanego krążą dookoła wielkiego problemu: „za co?”) – a dopiero wszystkie te drobnostki razem składają się nieubłaganie na proces aresztowania.

Zresztą – bo to mało się dzieje w duszy świeżego aresztanta! – już to jedno warte jest całej księgi. Mogą tam być uczucia, których nigdy byśmy się nie domyślili. Kiedy w 1921 roku aresztowano 19-letnią Eugenię Dojarenko i trzech młodych czekistów grzebało w jej pościeli i w komodzie z bielizną, dziewczyna zachowywała się spokojnie: nic tam nie ma, niczego więc nie znajdą. I nagle wzięli w ręce jej intymny pamiętnik, którego nawet matce nie mogłaby pokazać – otóż czytanie jej zwierzeń przez obcych, wrogo nastawionych chłopaków boleśniej ją zraniło niż cała Łubianka z jej kratami i lochami. I u wielu innych ludzi te prywatne uczucia i skłonności, którym aresztowanie zadaje cios, mogą okazać się silniejsze niż lęk przed więzieniem albo względy polityczne. Człowiek, nieprzygotowany wewnętrznie na gwałt, zawsze jest słabszy od gwałciciela.

Nieliczni tylko mają tyle rozumu i śmiałości, aby zorientować się z punktu. Dyrektor Instytutu Geologicznego Akademii Nauk, Grigoriew, gdy przyszli po niego w 1948 roku, zabarykadował się i dwie godziny palił papiery.

Czasami aresztowany czuje przede wszystkim ulgę i nawet… RADOŚĆ, ale to zdarzało się głównie w okresie epidemii aresztowań: kiedy naokoło zabierają jednego po drugim, jednego po drugim, takich ja ty, a ciebie omijają, wciąż jakoś zwlekają, przecież to wyczerpuje, to dręczy człowieka – i nie tylko wątłego duchem – gorzej od wszelkiego więzienia.

Organy rychło nie doliczyłyby się kupy agentów i środków transportu – i wbrew najlepszym chęciom Stalina, przeklęta maszyna musiałaby się zatrzymać! ZASŁUŻYLIŚMY sobie po prostu na wszystko, co później nastąpiło.

Wasyli Własow, nieustraszony komunista, którego tu nieraz jeszcze wymienimy, odmówił ucieczki, jaką mu proponowali jego bezpartyjni pomocnicy, a zadręczał się tym, że wyaresztowano już całe kierownictwo Kadyjskiego powiatu (1937), on zaś wciąż jeszcze był wolny, wciąż wolny. Mógł wytrzymać tylko cios frontalny – cios nastąpił i Własow zaraz się uspokoił, a przez kilka pierwszych dni w więzieniu czuł się doskonale. Duchowny, ojciec Iraks Boczarow w 1934 roku wyjechał do Ałma-Aty, żeby tam nieść pociechę zesłanym wiernym. W tym czasie agenci trzykrotnie nachodzili jego mieszkanie w Moskwie z nakazem aresztowania. Kiedy wrócił, parafianki czekały już na dworcu z ostrzeżeniem. Osiem lat przerzucali go wierni z jednej kryjówki do drugiej. To koczowanie tak zadręczyło popa, że kiedy go nareszcie w 1942 roku aresztowano, zaczął z radości głośno chwalić Pana.

W tym rozdziale wciąż mówimy o podstawowej masie, o królikach, nie wiadomo za co wsadzanych za kraty. Ale w tej książce będziemy musieli jeszcze poruszyć sprawy tych, którzy także w naszym ustroju mogli być uznani za politycznych. Wiera Rybakowa, studentka, socjaldemokratka, marzyła na wolności o więzieniu izolacyjnym w Suzdalu: jedynie tam mogła liczyć na spotkanie ze starszymi towarzyszami (nikogo już nie było na swobodzie) i lepsze ugruntowanie swojego światopoglądu. Es-erka Katarzyna Olickaja w 1924 roku uważała się nawet za niegodną siedzenia w więzieniu: przeszli przez nie przecież najlepsi ludzie Rosji, ona zaś była jeszcze młoda i nic jeszcze dla Rosji nie zdążyła zrobić. Ale wolność też już jej nie wabiła. Tak też obie one poszły do więzienia – z dumą i radością.

„A gdzie opór? Czemużeście się nie opierali?” – robią teraz wyrzuty ofiarom ci, których zostawiono w spokoju.

A tak, sprzeciw powinien był zacząć się do razu, od samego aresztowania.

Ale się nie zaczął.

* * *

I oto – już cię prowadzą. Jeśli to dzień, to nadchodzi teraz nieuchronnie ta krótka, niepowtarzalna chwila, kiedy – bez ostentacji, z twoją tchórzliwą zgodą, albo ostentacyjnie, z pistoletami w ręku – prowadzą cię przez tłum, między setkami takich samych niewinnych i osaczonych. Ust nikt ci nie zamknął. I teraz powinienbyś KRZYCZEĆ; krzyczeć, że jesteś aresztowany! Ze poprzebierane łotry wyłapują ludzi! Ze łapią ich na podstawie kłamliwych donosów! Ze trwa głuche polowanie na miliony obywateli! I słysząc takie krzyki wiele razy dziennie i we wszystkich dzielnicach miasta może by twoi współobywatele nastawili uszu? Może aresztowanie przestałoby być taką łatwą robotą?

W 1927 roku, kiedy potulność jeszcze nie tak bardzo rozmiękczyła nasze mózgi, na placu Sierpuchowskim, w biały dzień, dwóch czekistów próbowało zaaresztować kobietę. Kobieta uczepiła się słupa latarni, zaczęła krzyczeć, nie chciała ustąpić. Zebrał się tłum. (Trzeba było takiej kobiety, ale też trzeba było takiego tłumu! Nie wszyscy przechodnie odwracali oczy, nie wszyscy woleli przemknąć się cichcem!). Dziarscy chłopcy od razu stracili rezon. Bo nie potrafią pracować przy ludziach. Wsiedli do auta i ulotnili się. (A kobieta powinna była od razu wsiąść do pociągu i wyjechać! Ale wolała przenocować w domu. Więc w nocy odwieziono ją na Łubiankę).

Ale z twojego zaschniętego gardła nie wyrywa się żaden krzyk, a przechodzący obok tłum bierze i ciebie, i twoich oprawców za grupę przyjaciół na przechadzce.

Ja sam nieraz miałem okazję do krzyku.

Jedenastego dnia po aresztowaniu trzej agenci SMIERSZ-a, zajęci trzema walizami trofeów bardziej niż mną (po długiej podróży już na mnie polegali), przywieźli mnie do Moskwy, na Dworzec Białoruski. Nazywało się toto speckonwój, ale w istocie automaty przeszkadzały im tylko w dźwiganiu bardzo ciężkich kufrów: był to łup nagrabiony w Niemczech przez nich samych i przez ich naczelników z kontrwywiadu SMIERSZ II Frontu Białoruskiego. Konwojowanie mojej osoby dało im pretekst do przekazania łupów rodzinom w głębi ojczystego kraju. Czwartą walizkę dźwigałem sam bez żadnej ochoty: były w niej moje dzienniki i utwory: dowody rzeczowe w mojej sprawie. Nikt z tej trojki nie znał miasta, moim zadaniem więc był wybór najkrótszej drogi do więzienia. Ja sam miałem zaprowadzić ich na Łubiankę, gdzie dotąd nigdy nie byli (myliłem ją zresztą z ministerstwem spraw zagranicznych).

Po dobie spędzonej w kontrwywiadzie mojej armii; po trzech dobach w kontrwywiadzie frontu, gdzie współwięźniowie już mnie oświecili (co do oszustw i pułapek śledztwa, gróźb, bicia, co do tego, że kogo zamkną, tego już nigdy nie wypuszczą; co do nieuchronnego przydziału dychy) cudem wyrwałem się na świat boży i oto już cztery dni rozjeżdżam jak wolny i otoczony wolnymi, chociaż grzbiet mój leżał już na zgniłej słomie obok kubła, chociaż oczy moje widziały już sponiewieranych i pozbawionych snu, uszy słyszały już słowa prawdy, usta kosztowały już więziennej bryji. Czemu więc milczę? Czemu nie powiem wszystkiego oszukanym ludziom w ostatniej mojej chwili, gdy jeszcze mogę otwarcie z nimi gadać?

Milczałem w polskim mieście Brodnicy – ale tam może nikt nie rozumie po rosyjsku? Nie krzyczałem ani razu na ulicach Białegostoku – ale może to wszystko Polaków nie obchodzi? Ani słowa nie wymówiłem na stacji Wołkowysk – ale ludzi tam było przymało. Jak gdyby nigdy nic maszerowałem z tymi rozbójnikami po peronach Mińska – ale dworzec tam był jeszcze rozbity. A teraz prowadzę za sobą agentów SMIERSZ-a do krytego białą kopułą, górnego, okrągłego westybulu stacji Białoruska-Srednicowa moskiewskiego metra; stacja zalana jest elektrycznym blaskiem i z dołu w górę płyną ku nam dwoma równoległymi ciągami ruchomych schodów dwa gęste rzędy mieszkańców Moskwy. Wydaje się, że wszyscy oni patrzą na mnie! Nieskończonym łańcuchem stamtąd, z głębin nieświadomości pną się, pną się aż pod lśniącą kopułę, tu, do mnie, po jedno chociaż słowo prawdy, czemuż to więc milczę??!…

A każdy ma zawsze dobry tuzin gładkich powodów, żeby się nie poświęcać i uważać, że to słuszne.

Ludzie mają jeszcze nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży i boją się swoim krzykiem pogorszyć sprawę (przecież z tamtego, innego świata nie dochodzą do nas wieści, nie wiemy więc, że od chwili aresztowania nasz los jest przesądzony w najgorszy z możliwych sposobów i że pogorszyć go prawie nie można). Inni jeszcze nie dojrzeli do tych pojęć, które układają się w krzyk wśród tłumu. Przecież tylko rewolucjonista ma swoje hasła zawsze na wargach, same rwą mu się z ust, a skąd ma je wziąć potulny, trzymający się na uboczu zjadacz chleba? On NIE WIE PO PROSTU, co ma krzyczeć. Jest wreszcie rodzaj ludzi, których pierś zbyt jest pełna, których oczy zbyt wiele widziały, aby można było dać upust temu jezioru w kilku bezładnych okrzykach.

A ja – ja milczę z jeszcze jednego powodu: bo tych ludzi wjeżdżających po stopniach dwóch wyciągów wciąż mi jeszcze za mało – za mało! Tu mój lament usłyszą dwie setki, dwa razy po dwie setki ludzi – a co z dwiema setkami milionów?… Roi mi się mgliście, że kiedyś jeszcze coś krzyknę tym całym dwustu milionom…

A tymczasem wyciąg nieubłaganie niesie mnie w dół, do piekieł, mnie, człowieka który nie otworzył ust.

Milczę jeszcze, gdy idziemy przez Ochotny Riad.

Ani krzyknę koło „Metropolu”.

Nie poderwę rąk na Golgocie placu Łubiańskiego…

Aleksander Sołżenicyn

Fragment „Archipelagu Gułag”, trzytomowego dzieła napisanego w formie relacji historycznej i powstałego w latach 1958–1968. Autor został uhonorowany w 1970 roku uhonorowany literacką Nagrodą Nobla za całokształt twórczości.

Aleksander_Solzenicyn


Promuj nasz portal - udostępnij wpis!
Podoba Ci się nasza inicjatywa?
Wesprzyj portal finansowo! Nie musisz wypełniać blankietów i chodzić na pocztę! Wszystko zrobisz w ciągu 3 minut ze swoje internetowego konta bankowego. Przeczytaj nasz apel i zobacz dlaczego potrzebujemy Twojego wsparcia: APEL O WSPARCIE PORTALU.

Tagi: 

Subscribe to Comments RSS Feed in this post

Jeden komentarz

  1. Aleksandr Isajewicz Sołżenicyn (ros. Александр Исаевич Солженицын; ur. 11 grudnia 1918 w Kisłowodzku, Rosyjska Federacyjna SRR, zm. 3 sierpnia 2008 w Moskwie) – rosyjski pisarz, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1970. Autor utworów moralistycznych o komunistycznym systemie zniewolenia i terroru, ukazujących gehennę życia w łagrach (m.in. trzytomowe dzieło Archipelag GUŁag) oraz historycznych o XX-wiecznych dziejach Rosji.

    Aleksandr Isajewicz Sołżenicyn studiował matematykę na wydziale fizyki i matematyki Państwowego Uniwersytetu w Rostowie. Równolegle był zaocznym słuchaczem Moskiewskiego Instytutu Filozofii, Literatury i Historii. Po ukończeniu studiów matematycznych w roku 1941 przez kilka miesięcy pracował jako nauczyciel matematyki w szkole.
    Pomnik Sołżenicyna w Brodnicy gdzie w lutym 1945 r. na ul. Przykop 3 przez trzy dni pisarz był więziony przez NKWD przed dalszą zsyłką

    W październiku 1941 został zmobilizowany i trafił do szkoły artylerii, skąd w końcu 1942 (lub na początku 1943 według innych źródeł) skierowano go na front pod Orłem. Za postawę w walce otrzymał Order Wojny Ojczyźnianej drugiego stopnia, Order Czerwonej Gwiazdy oraz awans do stopnia kapitana artylerii. Wyróżnił się podczas walk w Prusach Wschodnich wyprowadzając swój oddział z okrążenia.

    Został aresztowany 9 lutego 1945 w okolicach Elbląga (według innych źródeł mogło to być we wsi Dittrichsdorf, dziś Biała Wola w gminie Lubomino) po tym, jak NKWD przechwyciło jego list do przyjaciela zawierający krytyczne opinie na temat sposobów prowadzenia wojny przez Związek Radziecki i roli Stalina. Po aresztowaniu trafił do więzienia na Łubiance, a stamtąd na Butyrki w Moskwie. Na mocy osławionego artykułu 58, p. 10 (antyradziecka agitacja) i 11 (próba utworzenia organizacji antyradzieckiej) ówczesnego radzieckiego kodeksu karnego został skazany na 8 lat wychowawczego obozu pracy. Więziono go w obozie w dawnym monasterze Nowe Jeruzalem pod Moskwą, następnie pracował w szaraszce (specjalny obóz dla specjalistów i naukowców) w Marfinie, a w końcu przewieziono go do obozu w Jekybastuzie.

    Został zwolniony w lutym 1953 i skierowany na „wieczne osiedlenie” do wioski Kok-Terek w obwodzie dżambulskim w Kazachstanie. Po rozpoznaniu u niego raka żołądka poddawany był leczeniu naświetleniami w szpitalu w Taszkencie, gdzie następnie przeszedł operację usunięcia guza. Pomimo zabiegu, nowotwór miał przerzuty i według diagnozy lekarzy-zesłańców postawionej w grudniu 1953 Sołżenicynowi pozostały trzy miesiące życia. Jednak przerzuty nagle ustąpiły, co Sołżenicyn uznał za realizację Bożego zamysłu – opinię tę wielokrotnie podtrzymywał w przyszłości. W 1956 (albo 1957 – według innych źródeł) został zrehabilitowany i wrócił do europejskiej części Związku Radzieckiego. Podjął pracę jako nauczyciel szkoły wiejskiej pod Riazaniem, a później w samym Riazaniu.

    W tym okresie intensywnie zajmował się już działalnością literacką, kontynuując to, co rozpoczął w warunkach obozowych. Według własnych wspomnień, od 1947 tworzył jedyną możliwą dla łagiernika metodą – zapamiętując całe fragmenty utworów. Był wówczas przekonany, że za życia żaden jego utwór nie zostanie opublikowany.

    Pracował między innymi nad utworem Krąg pierwszy i przygotowywał się do rozpoczęcia prac nad Archipelagiem Gułag. Próbował też bezskutecznie opublikować krytyczne recenzje wydanych wówczas wspomnień Ilji Erenburga i Konstantina Paustowskiego. W 1959 w ciągu trzech tygodni napisał opowiadanie Szcz-854 (Jeden dzień jednego więźnia). Po oddaniu do publikacji było ono rozprowadzane również w „niezależnym obiegu” w postaci ręcznych odpisów i wkrótce nazwisko Sołżenicyna stało się publicznie znane.

    Historia publikacji Jednego dnia jest jednym z bardziej wyrazistych przykładów realiów panujących w Związku Radzieckim. Korzystając ze względnej swobody panującej w okresie chruszczowowskiej „odwilży”, Sołżenicyn złożył Jeden dzień do publikacji w uważanym za liberalny miesięczniku Nowyj Mir. Jego redaktorem naczelnym był poeta Aleksandr Twardowski, mający dostęp do samego Chruszczowa. Maszynopis opowiadania pisarz przekazał przez byłego współwięźnia Lwa Kopielewa sekretarz działu prozy, Annie Samojłownie Berzer, której drogą zręcznych posunięć udało się wręczyć utwór bezpośrednio Twardowskiemu. Sołżenicynowi wypłacono zaliczkę w wysokości jego dotychczasowych dwuletnich dochodów, ale zabiegi wokół publikacji trwały jeszcze kilka miesięcy. W końcu, po ingerencjach redakcyjnych, stylistycznych i zmianie tytułu na Jeden dzień Iwana Denisowicza (wszystko za zgodą Sołżenicyna), Twardowskiemu udało się uzyskać zgodę na publikację od samego Chruszczowa, ten zaś z kolei doprowadził do zgody Prezydium KC KPZR. Opowiadanie ukazało się pod koniec 1962.

    Do 1966 Nowyj Mir opublikował kilka kolejnych utworów Sołżenicyna, który prawie z dnia na dzień zdobył sławę jako pisarz. Przyjęto go do Związku Pisarzy Radzieckich, a Jeden dzień nominowano do Nagrody Leninowskiej, której jednak ostatecznie nie otrzymał. Uznanie otworzyło Sołżenicynowi dostęp do szeregu archiwów, co wykorzystał zbierając materiały do Archipelagu Gułag. Zawarł w nim ustne relacje 227 świadków i mnóstwo informacji zaczerpniętych z listów byłych więźniów. Trzytomowe dzieło zostało ukończone w 1968, mimo równoległej pracy nad Oddziałem chorych na raka i Kręgiem pierwszym. Rozpoczęte w tym czasie prace nad powieścią Sierpień czternastego zaowocowały po ponad dwudziestu latach epopeją Czerwone koło (1969-1991).

    Własne przeżycia i wiedza jaką zdobył w trakcie prac nad Archipelagiem spowodowały, że Sołżenicyn coraz bardziej przeistaczał się z ostrożnego przeciwnika w otwartego wroga ustroju radzieckiego. Zachowywał przy tym daleko posuniętą ostrożność, przechowując rękopisy utworów w rozproszeniu u przyjaciół. Niektóre z nich już wtedy „wyciekały” na Zachód, jak na przykład Okruchy wydane w 1964 w kwartalniku Grani.

    Po odsunięciu od władzy Chruszczowa w 1964, ekipa Breżniewa kontynuowała jego politykę ograniczania względnych swobód przyznanych społeczeństwu w okresie „odwilży”. To z kolei umacniało radykalizm Sołżenicyna. We wrześniu 1965 KGB skonfiskowało większość zakonspirowanego archiwum pisarza, a rok później jego pisma zostały objęte nieoficjalnym zakazem publikacji. On sam poddawany był rozmaitym szykanom, rozpowszechniano m.in. pogłoski o jego żydowskim pochodzeniu i współpracy z gestapo. W 1966 ukazało się ostatnie opowiadanie Aleksandra Sołżenicyna w Nowym Mirze. Rok później skierował on do IV zjazdu pisarzy radzieckich list otwarty z żądaniem m.in. likwidacji cenzury. Ocalałe lub odtworzone utwory przekazywał na Zachód, stopniowo zezwalając na publikację (Krąg pierwszy i Oddział chorych na raka w 1968). W 1969 został wykluczony ze Związku Pisarzy Radzieckich. Zamieszkał wówczas na daczy słynnego rosyjskiego wiolonczelisty-wirtuoza Mścisława Rostropowicza.

    W 1970 roku Aleksandr Sołżenicyn otrzymał literacką Nagrodę Nobla za całokształt twórczości. W jej uzasadnieniu znalazły się m.in. słowa: za moralną siłę, z jaką spełnia obowiązki wobec niezastąpionych tradycji literatury rosyjskiej. Niektóre źródła podają, że nagroda przyznana została pisarzowi za Archipelag Gułag, jednak w 1970 dzieło to nie było jeszcze opublikowane (choć mogło być znane Komitetowi Noblowskiemu w nieoficjalnym odpisie). Sołżenicyn przez długi czas nie mógł zdecydować się na odebranie nagrody, obawiając się zakazu powrotu do ojczyzny. Po ukazaniu się w Paryżu w 1971 Sierpnia Czternastego (roku), pierwszej części epopei Czerwone koło, władze nasiliły szykany wobec pisarza. W prasie ponownie zaczęły się pojawiać „pytania od czytelników” o żydowskie pochodzenie i wojenną przeszłość pisarza.

    We wrześniu 1973 KGB skonfiskowało rękopis Archipelagu Gułag. W tej sytuacji pisarz zezwolił na publikację książki przez wydawnictwo YMCA Press, co nastąpiło w Paryżu w grudniu tego roku. Oliwy do ognia dolało opublikowanie na Zachodzie jego Listu do wodzów Związku Radzieckiego. W odpowiedzi władze podjęły zdecydowane działania. Zorganizowano akcję „spontanicznych” protestów zbiorowych ludu pracującego i lawinę indywidualnych oświadczeń. Sołżenicyna wezwano na przesłuchanie do prokuratury, a gdy się nie stawił, został na krótko aresztowany. Wydany specjalnie dekret Prezydium Rady Najwyższej ZSRR pozbawiał go obywatelstwa Związku Radzieckiego i nakazywał administracyjne wydalenie pisarza z ZSRR. Zrealizowano to natychmiast, wywożąc go samolotem do Frankfurtu nad Menem.

    Sołżenicyn jest autorem określenia „obrazowanszczina” (образованщина) użytego jako tytuł eseju, będącego pejoratywnym określeniem ludzi, którzy dzięki władzy bolszewików zastąpili tradycyjną inteligencję. Termin ten przełożył na jęz. polski Roman Zimand jako „wykształciuchy”, natomiast prof. Andrzej de Lazari używa pojęcia „wykształceńcy”.

    Po wydaleniu zamieszkał na krótko w Zurychu, a po odebraniu Nagrody Nobla w 1975 i podróży do USA osiadł rok później z rodziną koło Cavendish w stanie Vermont. Pracował tam nad wielotomową epopeją historyczną Czerwone koło, która miała składać się z 20 części – od sierpnia 1914, przez wiosnę 1922 (stłumienie przez Tuchaczewskiego powstania w guberni tambowskiej), do wydarzeń z lat 1928, 1931, 1937, 1941 i 1945, ostatecznie jednak powieść pozostała nieukończona.
    Aleksandr Sołżenicyn w pociągu we Władywostoku

    Aleksandr Sołżenicyn, mocno przywiązany do rosyjskiego patriotyzmu, trzymał się osobno od całej emigracji rosyjskiej, której przedstawiciele – i nie tylko oni – traktowali jego poglądy jako nacjonalizm. „Samotnik z Vermont”, jak nazwała go zachodnia prasa, coraz bardziej skłaniał się ku pozycjom słowianofilstwa i panslawizmu. W utworach z tego okresu przeciwstawiał demokracji, kulturze i mentalności Zachodu zasady moralne wywodzące się z prawosławia i tradycyjnej religijności „ludu rosyjskiego”. Wywołało to krytykę ze strony innych dysydentów radzieckich, a część z nich, zwłaszcza nastawiona lewicowo, traktowała go jako skrytego monarchistę, tęskniącego za rządami autorytarnymi, nacjonalistę i izolacjonistę. Sparodiowano go nawet w satyrycznym utworze Władimira Wojnowicza Moskwa 2042 jako Sima Simycza Karnawałowa, mesjanistycznego zbawcę na białym koniu.

    Gorbaczowowska pierestrojka stała się mimo woli początkiem demontażu Związku Radzieckiego. Świadectwem zmian był choćby fakt, że bez przeszkód można było drukować utwory Aleksandra Sołżenicyna. W Nowym Mirze opublikowano jego wykład noblowski i kilka fragmentów Archipelagu, a we wrześniu 1989 roku Komsomolska Prawda i Litieraturnaja Gazieta zamieściły jego artykuł-manifest Jak odbudować Rosję. Sam Sołżenicyn odnosił się jednak do tych zmian nieufnie i, mimo iż 18 sierpnia 1989 roku przywrócono mu radzieckie obywatelstwo, wrócił do Rosji dopiero 27 maja 1994 roku.

    Po powrocie odbył szereg podróży wzdłuż całego kraju, od Władywostoku aż do Moskwy. Zamieszkał pod Moskwą w posiadłości otrzymanej od rządu. Włączył się w życie społeczne i publicystyczne, dając serie odczytów, publikując w prasie i prowadząc własny program telewizyjny. Jego zdecydowane poglądy i moralizowanie spowodowały jednak, że po początkowym uznaniu i pewnym wpływie na rosyjskie elity intelektualne, z czasem tracił popularność. We wrześniu 1995 roku zlikwidowano jego program w państwowej telewizji ORT Ostankino. Niemniej, w 1997 roku został wybrany na członka Rosyjskiej Akademii Nauk, a 12 czerwca 2007 roku, podczas obchodów Dnia Rosji, Sołżenicyn odebrał z rąk Władimira Putina wysokiej rangi odznaczenie państwowe.

    Aleksandr Sołżenicyn zmarł 3 sierpnia 2008 na zawał serca, przeżywszy 89 lat. Jego pogrzeb odbył się 6 sierpnia 2008 na starym cmentarzu przy monasterze Dońskim. W uroczystościach pożegnalnych udział wziął m.in. Prezydent Federacji Rosyjskiej Dmitrij Miedwiediew.

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*
*