life on top s01e01 sister act hd full episode https://anyxvideos.com xxx school girls porno fututa de nu hot sexo con https://www.xnxxflex.com rani hot bangali heroine xvideos-in.com sex cinema bhavana

Zofia Pawłowska: Wspomnienia Polki z okresu Wielkiego Głodu na Ukrainie

Promuj nasz portal - udostępnij wpis!

Nasz dom był pusty, głodny i niegościnny. Dziadek opuchł – był umierający.

- Chciałbym przed śmiercią pokosztować barszczu, albo kawałeczka chleba – prosił.

Chodziłam po łąkach i szukałam pokrzyw lub lebiody na zupę dla konającego dziadka. Ale nawet chwastów nie starczało dla wszystkich głodujących. Tylko soli czarnej, bydlęcej, było w domu pod dostatkiem. Dziadkowi nie wolno było nawet solić, ponieważ nerki miał odbite. Może dlatego był opuchnięty?

Dorośli zapominali o nas dzieciach. Najpierw umierały niemowlęta i mniejsze dzieci, a później reszta ludzi. Dzieci w moim wieku jeszcze żyły i usiłowały się ratować. Całą gromadą chodziliśmy do lasu. Szukaliśmy korzonków. Znikałam z domu na cały dzień i dopiero o zmierzchu, zmęczona, brudna i wciąż bardzo głodna wracałam. Nikt nie pytał gdzie byłam i co robiłam.

Pewnego razu odłączyłam się od grupy. Po prostu zabrakło mi sił. Znalazłam się na „cholernym” cmentarzu. Tu jeszcze nie byłam. Miejsce to było bowiem odwiedzane tylko po to, aby się pomodlić. Wielki kamienny krzyż górował nad polami. To było miejsce przeklęte, osnute wieloma opowieściami, legendami i odstraszało dorosłych i dzieci. Tu podobno dusze zmarłych na straszliwą chorobę – cholerę - wciąż jeszcze błąkają się wśród grobów i pól strasząc nocną porą spóźnionych podróżnych.

Ja również się bałam. Najpierw modliłam się klęcząc na zimnej i wilgotnej ziemi. Dopiero później weszłam za bramę cmentarną. Rósł tutaj piękny młody szczaw, ciesząc oczy soczystą zielenią. Między zeschłymi zeszłorocznymi liśćmi i łodygami wyrastała młoda, pokryta srebrzystym puchem parzydeł, bujna pokrzywa. Cieszyłam się taką obfitością „warzyw”. Babcia ugotuje dużo szczawiowej zupy, może i dziadek trochę zje.

Nie przyznałam się, gdzie nazbierałam tyle zieleniny. Nawet nikt o to nie pytał. Zupa pachniała wiosną, ale smak miała nieszczególny. Nie było w niej bowiem ani łyżki śmietany, ani jajka. Rzadka lura koloru brunatnego była cierpka, ale jedliśmy ją chwaląc za zapach i smak, bo innej smaczniejszej nie było z czego ugotować.

Z nastaniem cieplejszych dni i zbliżającego się lata zabrakło nawet chwastów. Nawet na cmentarzu ludzie wyrwali wszystko do gołych korzeni. W lesie zaczynała kwitnąć biała akacja. To dopiero była uczta. Jedliśmy ten kwiat całymi garściami. Słodkie i pachnące grona kwiatów minimalnie zagłuszały uczucie głodu. A ja ciągle byłam głodna. Opychanie się chwastami i kwiatami drzew wywoływało różne choroby, a szczególnie krwawą dyzenterię. Umieraliśmy w okropnych męczarniach.

Muchy wielkie, czarne i zielonkawo błyszczące były wszędzie i roznosiły różne choroby. Całe roje niczym pszczoły przenosiły się z jednych zwłok na drugie. Najpierw bydło, które padło zimową porą było siedliskiem tych wielkich tłustych much, później – ludzkie zwłoki. Okropny i nie do zniesienia odór unosił się wszędzie.

Taka była wiosna 1933 roku.

Nieobsiane pola leżały odłogiem i zarastały chwastami. Zbóż ozimych również prawie nie było. Konie, krowy i trzoda wydeptały, wyryły je, szukając pokarmu pod śniegiem. Nowo powstałe kołchozy tylko częściowo obsiały pola ziołami leczniczymi. Zboża na siew przecież nie było. Zamiast żyta, pszenicy, buraków cukrowych rosła szałwia, mięta, rumianek.

Głodująca ludność była bezpłatną siłą roboczą na tych rumiankowo-miętowych plantacjach. Ja również tam pracowałam razem z dorosłymi. Za całodzienną pracę od świtu do nocy dostawało się małą skibkę czarnego jak ziemia chleba i miarkę płynu zwanego barszczem. Po takim posiłku nie odczuwałam sytości, ale jeszcze żyłam. Pół kromki zostawiałam dla dziadka i babci bo oni nie mogli iść do pracy. Dziadek był coraz bardziej chory, a babcia musiała się nim opiekować. Starała się coś gotować, coś wymyślała, bo inaczej nie wyżyłaby. Tarkowała gołe kolby kukurydzy i piekła z tej „mąki” placki.

Dziadek kategorycznie odmawiał jedzenia tych „rarytasów”.
- Wolę umrzeć niż jeść trociny – mówił.

Świat zamienił się dla nas w piekło. W końcu maja zaczęły się upały, szczególnie uciążliwe właśnie tego lata. Czułam, że tracę resztki sił. Tak bardzo wychudłam, że można mnie było objąć dziecięcymi dłońmi w pasie i jeszcze był luz. Dziadkowi nagle się polepszyło. Opuchlizna zniknęła. Myślałam, że on nareszcie wyzdrowiał. Jadł nawet placki z plew i brunatną zupę z chwastów, ale był wciąż głodny. Byliśmy bezradni.

W takich ciężkich chwilach zawsze myślałam o ojcu. Gdzie on się znajduje? Czy żyje jeszcze? A może go pojmali i już nie ma wśród żywych. On na pewno nie pozwoliłby dziadkowi umierać śmiercią głodową. Z pod ziemi wydostałby kromkę chleba dla ciężko chorego, dla umierającego. Mogłam o tym tylko pomarzyć.

Dziadek musiał pić niesłoną, mętną ciecz zwaną przez babcię zupą, a łzy spływały mu po wychudzonej, bardzo bladej zarośniętej twarzy. Po paru dniach nie wytrzymał i poszedł do pracy na plantację ziół. Mama usiłowała przekonać go, że kułaków do pracy nie przyjmują. Ja jedna z całej rodziny miałam przywilej i prawo do pracy, ale już nie mogłam pracować. Z głodu i wycieńczenia słaniałam się na nogach. Oczy zachodziły mgłą, a w uszach słyszałam dzwonki i szum.

Dziadek dotarł jakoś do plantacji, ale chleb mu już nie był potrzebny. Tam na polach wśród ziół i kwiatów rumianku upadł i już się nie podniósł. Dobrzy ludzie powiadomili nas. Dopiero wieczorem przywieźliśmy go do domu. Już na drugi dzień pochowaliśmy dziadka w trumnie i całkiem po bożemu. I chociaż nie było księdza to jednak pogrzeb był uroczysty. Były nasze modlitwy, nasza rozpacz i żal.

Tydzień później żadnych pogrzebów już nie było. Zakopywano umarłych w masowych grobach bez trumien, bez modlitwy, bez żalu. Zbyt dużo było umarłych. Nie starczało czasu ani sił na litość i żal. Śmierć spowszedniała i przestała wzbudzać głębsze uczucia.

***

Umieranie z głodu nazywano zdychaniem. Następną kandydatką do zdychania w naszej rodzinie byłam ja. Czułam śmierć blisko siebie. Już puchłam, a szczególnie twarz i nogi. Przestałam się bronić. Poddałam się. Uratował mnie przypadek.

Jak codziennie, jak zawsze, czułam straszny głód, który skręcał wszystkie wnętrzności. Pomału powlokłam się na łąkę z zamiarem szukania korzonków. Zauważyłam, że woda na stawie opadła. Szłam po grząskim błocie z trudem wyciągając opuchnięte nogi. Szukałam młodej, słodkiej trzciny. Nagle wielka radość! Widzę ryby leżące w błocie lub pluskające w małych kałużach. Byli już tam ludzie i zbierali je. Ja również nazbierałam pełny fartuszek.

Zmęczyłam się bardzo. Oczy zachodziły mgłą, a w uszach dzwoniło i szumiało, ale wróciłam do domu z rybami. Babcia rozpłakała się z radości na widok mojego „połowu”. Natychmiast zabrała się do czyszczenia i gotowania. Smakowało wyśmienicie.

Później dowiedziałam się od dorosłych skąd wzięło się tyle ryb na zalanych łąkach. Po prostu był to okres godów i ryby wypłynęły na ciepłą, płytką wodę, a gdy ona nagle opadła nie zdążyły wrócić do nurtu rzeki. Ryb było mnóstwo. Na połów ruszyła cała wieś, ale wszyscy mieli szczęście. Gdy wszystkie ryby zostały wyzbierane szukaliśmy piskorzy w głębszych rowach i rozpadlinach, gdzie woda jeszcze była. Piskorzy było najwięcej i jedliśmy je najdłużej. To była prawdziwa „manna z nieba”, a może cud! Gdyby dzidek doczekał tej chwili żyłby na pewno.

Ryby były naszym codziennym pożywieniem. Trwało to może tydzień, może trochę dłużej. Dość, że poczułam się silniejsza. Ustąpił szum w uszach i oczy przestały zachodzić mgłą. Czułam się jednak bardzo dziwnie. Zdawało mi się, że sama stałam się rybą. Wszędzie prześladował mnie nieprzyjemny rybi zapach. Coś w tym było, bo mama z babcią też pachniały rybami, więc nie był to mój wymysł.

Gdy ryby się skończyły byłam nawet zadowolona. Po paru dniach ponownego głodowania przykry zapach znikł wraz z nikłymi siłami, które dzięki rybom odzyskałam. Chudej i wynędzniałej do pracy nie przyjęto. Jakie to straszne słowo: GŁÓD!

Po długich poszukiwaniach mama nareszcie znalazła pracę. Została salową w szpitalu Czerwonego Krzyża. Praca była ciężka. Dyrekcja szpitala, w którym leczono elitę partyjną i dygnitarzy, nie rozpieszczała swoich podwładnych. Kobiety nie wytrzymywały tam długo – zwalniały się nagminnie. Tylko dzięki temu mama dostała tę „posadę”. Wygłodzona i wychudzona do ostateczności resztkami sił ciągnęła to jarzmo. Uchwyciła się tej pracy jak tonący brzytwy. Gdzie indziej nie przyjmowano kułaków. To była jedyna szansa i nadzieja utrzymania się przy życiu. Tutaj miała całodzienne utrzymanie.

Czasami brała mnie ze sobą do pomocy. Myłam wtedy korytarze i schody wejściowe, zamiatałam podwórze. Za tę pracę dostawałam miseczkę smacznej zupy, a to znaczyło dla mnie bardzo wiele. Babcia w tym czasie miała najgorzej, ale wytrzymała, nie umarła. Miseczka wyżebranej zupy kosztowała nas wiele upokorzeń. Mama często wycierała łzy, bo kucharki nie szczędziły nam obelżywych słów i wyzwisk.

Czułam się niepotrzebna i winna łez mamy. Byłam ciężarem. Chwilami zazdrościłam ojcu i dziadkowi… Przestałam chodzić do szpitala. W domu było coraz gorzej. Nawet plewy i omłócone kolby kukurydzy skończyły się. W stodole była jeszcze słoma i właśnie ze słomy owsianej babcia gotowała „rosół”. Podobno (według zapewnień babci) bardzo pożywny, ale niestety po tym rosole uczucie głodu było jeszcze silniejsze.

Mama uparcie trwała na swoim „stanowisku” sprzątaczki. Była to rozpaczliwa chęć przeżycia za wszelką cenę. Kręciła się w tym kieracie niczym zwierzę, któremu zawiązano oczy. W ogóle nie zjawiała się w domu, bo prawdopodobnie nie miała czasu. Spała w jakiejś komórce i wciąż służyła. Usługiwała w dzień i w nocy. W dzień sprzątała, prała, zmywała, a w nocy czuwała nad ciężko chorymi. Za tę harówkę miała wyżywienie. O żadnej zapłacie nie było wówczas mowy.

W głodnym, pustym i niegościnnym domu zostałyśmy we dwie. Babcia już była duchowo przygotowana na najgorsze i mnie stopniowo usiłowała przygotować na śmierć.
- Nie bój się śmierci – mówiła z troską w głosie – Wszystko co jest najgorsze, ból, tęsknota, samotność, strach to jeszcze życie. Śmierć niesie ze sobą ukojenie i spokój. To wieczny sen. Po śmierci będzie ci dobrze. Nie będziesz głodna i opuszczona. Wszystko co jest złem przepadnie. Nie bój się jej, ona jest jedynie sprawiedliwa.

Słuchałam ze strachem tych smutnych pouczeń, ale nie potrafiłam uwierzyć, poddać się i biernie czekać na śmierć. Stałam się jeszcze bardziej czujna i ostrożna. Uciekałam z domu. Szukałam ratunku w polu, w lesie. Po kilkudniowej włóczędze zjawiałam się w domu i wtedy nasze powitania były bardzo czułe i radosne. Jeszcze żyjemy. Jeszcze jesteśmy. Trwałyśmy w uścisku, a ciche łkanie nie pozwalało mówić. Nie było wymówek, nie było karania.

Na kolację piłyśmy zieloną zupę z chwastów i kładłyśmy się spać. Po przespanej nocy znowu uciekałam, ale już trochę umyta. Wyglądałam tak, że w lustrze nie poznawałam siebie. Byłam jak bardzo blade i wychudzone stworzenie. Tylko otwarte i wytrzeszczone oczy dominowały na sino-bladej twarzy, a czoło gładkie i nieproporcjonalnie wielkie błyszczało jak trupia czaszka. Babcia patrząc na moją umytą twarz cicho szeptała modlitwę jak nad nieboszczykiem, a łzy słone i gorące płynęły po jej zmarszczkami pooranej twarzy. W takich chwilach nie mogłam płakać, chociaż jestem, a właściwie byłam beksą. Szybko zamykałam za sobą drzwi i już mnie w domu nie było.

Pewnego razu, będąc na włóczędze w mieście, zobaczyłam, że na targu sprzedaje się suche drzewo, na podpałkę. Przecież my mamy w domu dużo drzewa – pomyślałam. Dachy na pustych oborach, stajni, chlewni i kurniku – wszystko było drewniane.

Rozbiórkę rozpoczęłyśmy od stodoły. Babcia rąbała drzewo i wiązała w małe wiązanki, a ja na plecach zanosiłam na targ i sprzedawałam. Za utargowane grosiki mogłam już coś kupić – przede wszystkim kawałek chleba. Stawałam w długiej kolejce i czekałam.

Chleb był czarny i bardzo lepki, ale jednak pachniał chlebem. Ten zapach, tak miły i apetyczny dla nas, przyprawiał o zawrót głowy. Kiedy nareszcie miałam go w ręku dzieliłam po połowie i swoją porcję natychmiast zjadałam. W takich chwilach czułam się szczęśliwa, a życie znowu nabierało sensu.

Zofia Pawłowska

Wszystkie części wspomnień Zofii Pawłowskiej z lat 1921-1945 TUTAJ

* Wielki Głód na Ukrainie – sowieckie ludobójstwo, które pochłonęło życie kilku milionów mieszkańców Ukrainy, w tym co najmniej 50 000 Polaków.

wielkiglod


Promuj nasz portal - udostępnij wpis!
Podoba Ci się nasza inicjatywa?
Wesprzyj portal finansowo! Nie musisz wypełniać blankietów i chodzić na pocztę! Wszystko zrobisz w ciągu 3 minut ze swoje internetowego konta bankowego. Przeczytaj nasz apel i zobacz dlaczego potrzebujemy Twojego wsparcia: APEL O WSPARCIE PORTALU.

Tagi: , , , ,

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*
*